Jeszcze wiele tygodni po tym jak po raz pierwszy wzięłam na ręce swoją córeczkę z trudem przychodziło mi nazywanie siebie mamą. Ten wyraz całe moje życie należał przecież do kogoś innego. Do kobiety, która to mi dała życie. Otoczyła miłością, chroniła, uczyła, podziwiała, ale też karciła i pilnowała żeby obiad był zjedzony, zęby umyte, a zadanie domowe odrobione. Była i zawsze będzie moim największym autorytetem, chociaż nie jest nikim nadzwyczajnym. Nie skończyła żadnych prestiżowych szkół, nie dokonała wielkich odkryć, nie została nikim sławnym, ale jest moją mamą - najwspanialszą na świecie. Mądrą, ciepłą, wrażliwą, z niekończącymi się pokładami zwyczajnej ludzkiej dobroci. Mamą przez duże M.
Dopiero dziś tak naprawdę zdaję sobie sprawę jak trudna to rola i jak łatwo ją schrzanić. Dziś już rozumiem skąd w oczach mojej mamy ta niegasnąca troska i lęk, bo patrząc w lustro też je widzę. Dziś wiem, że miłość macierzyńska potrafi być siłą zdolną kruszyć skały. Dla matki nie ma rzeczy niemożliwych. Jeżeli zajdzie potrzeba przetrząśnie niebo, przewróci do góry nogami piekło, bo dla własnego dziecka zrobi absolutnie wszystko. Bez mrugnięcia okiem, bez zastanowienia. Dziś wiem także, że bycie matką to także pogodzenie się z myślą, że twojemu życiu już zawsze będzie towarzyszył strach. Będzie obecny w każdej minucie twojego życia aż do samej śmierci. Lęk nie o siebie samą, ale o tę istotę której dałaś życie i która nagle stała się ważniejsza niż wszystko inne na świecie. Nieustannie boję się o Emilię. Odpowiedzialność za nią, za jej zdrowie, szczęście, za to na jakiego wyrośnie człowieka ciąży niczym przyczepiony do szyi głaz. Ale kiedy stoi na tych swoich maleńkich nóżkach obok mnie, obejmując moje kolana, zadziera w górę główkę uśmiecha się i mówi "mama" wiem że jest moim największym szczęściem. Moim małym, prywatnym, osobistym cudem i żaden trud i strach nie mają znaczenia, liczy się tylko to, że kocham ją najbardziej na świecie.