Wczoraj po raz kolejny udałyśmy się do pana doktora zaprezentować mu jak się miewa nasz naczyniak. Cytując specjalistę: "no, ładniutki jest" Osobiście niczego pięknego w nim nie wiedzę choćbym się wpatrywała jak sroka z gnat, no ale wszak panu doktorowi mógł się podobać. O gustach się nie dyskutuje.
Jednak pomimo całej mojej niechęci do tego paskudztwa myślę, że nie mam prawa się uskarżać. Oczywiście z całego serca chciałabym żeby go nie było, ale z drugiej strony patrząc na te wszystkie dzieciaczki z poczekalni wiem, że mamy ogromne szczęście. Szczęście, że u Emilki naczyniak zakończył wzrost tak wcześnie, nie wytworzył się guz i stanowi jedynie problem estetyczny, który w razie czego można będzie usunąć skalpelem i ręką chirurga plastyka (to ta pesymistyczna wersja, bo optymistyczna i oficjalna zakłada że jednak sam się wchłonie, ku czemu powoli acz nieuchronnie zmierza) Inne dzieci nie miały tyle szczęścia.
Był ośmiomiesięczny Piotruś, z naczyniakiem na główce i guzem wielkości własnej piąstki, który na dodatek zaczął deformować delikatne jeszcze kości czaszki. Była 4 letnia Nadia z ogromnym guzem lewej części żuchwy, który w swej szpetocie przyciągał wszystkie spojrzenia i tylko patrząc na zdrową część twarzy widać było jak śliczną dziewczynką jest naprawdę. Był szesnastomiesięczny Borysek z licznymi naczyniakami wewnętrznymi i zespołem Downa do kompletu, jakby jedno schorzenie było niewystarczającym prezentem od losu...
Po takiej lekcji pokory zupełnie inaczej patrzy się na świat. Mocniej docenia, głębiej cieszy, bardziej szanuje...
=(
OdpowiedzUsuńTo prawda. Ja codziennie sie cieszę, że mam zdrowe dziecko , w przypadku choroby dziecka najgorsza jest bezsilnosc...szczegolnie rodziców, kórzy nieba by przychylili gdyby to tylko pomogło...
OdpowiedzUsuńZajrzałam w google żeby się przekonac czy te naczyniaki to jest to co myślę. Niektóre straszne... Ale głowa do góry! moja kuzynka też miała coś takiego. Na nosku w kształcie serca. Lekarze mówili że zniknie do 2 roku życia i rzeczywiście. Kiedy mała miała 2 lata po naczyniaku nie było śladu.
OdpowiedzUsuńWiesz... ogólnie uważam, że wszystko w życiu dzieje się po coś. Ale moja teoria bierze w łeb jak widze małe poważnie chore dzieciaczki. Cieszmy się tym co mamy.
Smutno mi się zrobiło. Bo właśnie ja ostatnio zapomniałam doceniać KAŻDEGO DNIA, co mam, co moje skarby posiadają! A to przecież tak ważne, najważniejsze! Ich bójki i wszelkie niesnaski rozwiązuję w tym trudnym dla mnie czasie krzykiem. Głupio mi i wstyd strasznie. Już biegnę ich ucałować i uroczyście oznajmiam podchodzić dziś i jutro do nich z uśmiechem (potem też się postaram).
OdpowiedzUsuńNiech Emileńka rośnie Wam zdrowo!
Masz rację ! Tyle szczęścia mamy!Reszta bez znaczenia!:)
OdpowiedzUsuńUch, masz racje. W calym tym codziennym zaganianiu zawsze zapominam cieszyc sie tym, co mam. A mam sliczna coreczke, ktora jest marudna, jest wrzaskliwa, w skorze sie nie miesci i doprowadza mnie do szalu co najmniej raz dziennie... Ale jest ZDROWA!!! A z wszystkiego z czym obecnie sie zmagamy wyrosnie!
OdpowiedzUsuńA tak w ogole moja cora tez ma naczyniaka, takie paskudztwo w ksztalcie litery V na cale czolko. Na szczescie dosc blade i wydaje mi sie, ze im jest starsza tym jest bledsze. I powinno z czasem zniknac zupelnie. Na poczatku miala tez czerwne wewnetrzne kaciki oczu, ale to na szczescie zniknelo juz dawno.
Agata