niedziela, 30 września 2012

Matka Polka

Śniło mi się ostatnio, że znowu jestem w ciąży. Obudziłam się i nie bardzo ogarniając rzeczywistość zaczęłam ten stan analizować. Na pewno chcę mieć drugie dziecko. Ta kwestia nie podlega dyskusji. Na pewno w niewielkim odstępie czasu. Sama mam siostrę 7 lat młodszą i przez pierwsze 18 lat jej życia systematycznie miałam ochotę ją związać, zakneblować i zamknąć w piwnicy. Oczywiście, że ją kochałam, ale dzieliła nas przepaść. Nie miałyśmy wspólnych tematów do rozmów, wspólnych zainteresowań, znajomych, żyłyśmy w dwóch różnych światach. I tak naprawdę zżyłyśmy się dopiero, kiedy obie byłyśmy dorosłe. Patrząc na cały ten wcześniejszy czas mam wrażenie, że  kupę go zmarnowałyśmy na życie obok siebie i myślę, że takiej prawdziwie biologicznej więzi siostrzanej już nigdy nie uda się nam stworzyć, właśnie przez to, że za późno zaczęłyśmy ją budować. Pewnie właśnie dlatego chcę żeby między Emilką, a jej rodzeństwem różnica wieku nie była tak duża. Ale...
Tak teraz? Już? Ojej, a nie dałoby się jeszcze trochę zaczekać? Po co się tak spieszyć? Bo przecież Emilka jest jeszcze taka mała (a za rok, czy dwa niby będzie duża?) Bo przecież jeszcze nie zdążyłam się nią "nacieszyć" (a jest szansa, że uda ci się ta sztuka przed jej osiemnastką?) Bo przecież decydując się na drugie dziecko już nie będzie mnie miała na wyłączność (i naprawdę myślisz, że przez to będziesz ją kochała choć ociupinkę mniej?) Mnożyć powody możnaby jeszcze długo. Zwłaszcza że jestem w tym naprawdę dobra. 
Strasznie długo zwlekałam z podjęciem decyzji, że jednak chcę być mamą. Zawsze było jeszcze coś do zrobienia, zobaczenia, przeżycia. A właściwy czas uparcie nie chciał nadejść. Nie słyszałam żadnego tykającego zegara biologicznego i nie czułam żadnego żalu, że każdego miesiąca jeden dojrzały pęcherzyk jajowy idzie na zmarnowanie. Były chwile, kiedy zastanawiałam się, nawet, czy ja aby na pewno powinnam kiedykolwiek zostać matką. Bo skoro nie wzruszały mnie różowe bobaski, nie garnęłam się do małych szkrabów na ulicy i przechodziłam zupełnie obojętnie obok mikroskopijnych bucików na wystawach sklepowych, to może coś było ze mną nie tak? Chociaż teoretycznie zawsze chciałam, kiedyś tam mieć dziecko. Tyle tylko, że decyzja o powiększeniu rodziny wisiała między nami niczym stare palto na kołku i żadne z nas nie garnęło się żeby ją wcielić w życie. Dziś śmieję się, że Emilka jest najbardziej zaplanowanym dzieckiem na świecie. Zanim powstała mieliśmy wszystko przeanalizowane i poukładane tysiąc razy, a jednak kiedy zobaczyłam dwie kreski na teście byłam głęboko zdumiona, że to już. A dziś? Każdy, kto przeczyta dowolne 3 notki mojego bloga od razu będzie wiedział, że jestem nieuleczalnym przypadkiem totalnego sfiksowania na punkcie swojego dziecka. Jestem jedną z tych ześwirowanych mamusiek, które rozpływają się  w szczęściu i zachwycie nad zjedzoną zupką i "ładną" kupką. I absolutnie każdego mogłabym zanudzić na śmierć opowieściami, o tym jakie mam wspaniałe dziecko. Tak, jestem beznadziejnym przypadkiem i nic na to nie poradzę. I wbrew, jakże modnej ostatnio tendencji, gloryfikowania macierzyństwa bez lukru, cieszę się, że moje macierzyństwo ocieka tak grubą warstwą lukru, że można dostać mdłości od samego patrzenia. Dzięki temu nikt nie usłyszy ode mnie jęczenia i narzekania, bo mam świadomość, że tu i teraz moim obowiązkiem jest być szczęśliwą. Patrzę na tytuł tego bloga i myślę sobie, że chyba nie mogłam wybrać lepiej, bo nigdy nic nie opisywało mnie tak idealnie, jak te dwa słowa: Matka Polka. W 100%, na pełny etat, siedem dni w tygodniu ;-)

niedziela, 23 września 2012

Victory!

Powrót do pracy, prócz mojego totalnego rozbicia psychicznego i histerycznego ataku lęku separacyjnego u Emilki, przyniósł nam jeszcze pierwszą chorobę naszej córeńki. Zaczęło się od zwykłego kataru, a skończyło na  infekcji rotawirusowej :-( Także ostatni tydzień spędziłam na L4, siedząc w domu i przypominając sobie, jak cudownie jest zamiast dźwięku budzika zostać obudzoną rano przez małe łapki. I nawet pomimo tego, że cały ten czas spędziłam na zażartej walce z gorączką, nawadnianiu i próbach podania elektrolitów i probiotyków, i pękało mi serce patrząc na moją małą dziewczynkę, uczepioną mojej szyi, którą nic nie cieszyło, nic nie interesowało, to i tak cieszyłam się z tego tygodnia razem.
O zaletach karmienia piersią rozpisywałam się nie raz, ale przez ten tydzień przekonałam się po tysiąckroć, że nie ma niczego wspanialszego od kobiecego cycka! Lekarka na dzień dobry powiedziała nam, że przy tak silnej biegunce nie ma najmniejszych szans żeby dziecko się nie odwodniło, bo musiałoby przyjąć w ciągu dnia co najmniej 2 litry płynów plus minimum 200ml roztworu elektrolitów. Jakie są szanse podania takiej ilości płynów choremu dziecku chyba każda z was wie, więc miałam do wyboru albo pojechać od razu do szpitala albo zaczekać aż stan Emilki pogorszy się na tyle, że będzie to koniecznością :-( Na przekór całej logice tego świata zaufałam intuicji  i zabrałam Emilkę do domu, z myślą że nie wiem, jak to zrobię, ale nie pozwolę się jej odwodnić. I co zrobiłam? Przystawiłam Emilkę do piersi i zostałam tak z nią na kolejne 4 dni, dodatkowo co 15 minut podając jej strzykawką po 5ml Acidolitu. Nie zrobiłam kompletnie nic w tych dniach. Po prostu siedziałam z dzieckiem na kolanach, popijałam hurotwe ilości wody, potrzebnej do produkcji mleka i czekałam aż ten przeklęty wirus da za wygraną. I jak przez 13 miesięcy karmienia piersią nie wiedziałam, co to są bolące bordawki, tak teraz zamiast piersi mam krwawą miazgę, ale kiedy piątego dnia Emilka wstała rano, poszła do kuchni wyjęła puszkę z kaszką i przyniosła mi żebym zrobiła jej śniadanie, wiedziałam, że było warto!!

piątek, 14 września 2012

Każdy ma jakiegoś bzika, a ja w domu mam chomika...

Emilka ma ostatnio etap reagowania dziką radością na widok każdego napotkanego zwierzęcia. Ile ja się muszę namęczyć żeby nie poleciała tarmosić każdego mijającego nas na spacerze psa, to ludzkie pojęcie przechodzi. Najgorsze jest to, że ja podobno byłam taka sama. Rodzice nieustannie dostawali zawału, bo wystarczyło na sekundę spuścić mnie z oka i już siedziałam w jakiejś budzie, ku totalnemu zdziwieniu jej pełnoprawnego właściciela albo leżałam przytulona do jakiegoś pieseczka ze trzy razy większego ode mnie. Mama do dziś nie potrafi pojąć jakim cudem udało mi się przeżyć dzieciństwo i nie skończyć jako obiad jakiegoś czworonoga. Jeżeli Emilka będzie miała takie pomysły (a na to wygląda), to ja już może od razu zapiszę się na wizytę do psychiatry, bo przy zdrowiu psychicznym, to ja na pewno nie pozostanę.
A tak poważnie, to coraz częściej chodzi mi po głowie pomysł przygarnięcia pod nasz dach jakiegoś boskiego stworzenia. Nie musicie się ze mną zgadzać, ale dla mnie dom bez zwierząt jest niekompletny. Tak samo, jak dom bez dzieci, co zrozumiałam dopiero, kiedy ta mała istota pojawiła się w naszym życiu i sprawiła, że nic nie jest już takie jak kiedyś. Jest lepsze. A poza tym jestem wielką fanką teorii, że dziecko powinno wychowywać się ze zwierzętami, bo to najlepsza lekcja życia, tolerancji, odpowiedzialności i troskliwości jaką można mu zafundować.
Najmniej kłopotliwy byłby jakiś gryzoń; chomik, myszka, świnka morska, królik, ale średnia długość ich życia w najmniejszym stopniu mnie nie zadowala. Długo żyją żółwie, ale te z kolei są mało kontaktowe, nie licząc żółwia, którego mam od czasów podstawówki, (aktualnie mieszka u  moich rodziców,) który podczas próby bliższego poznania ugryzł mnie w nos! Ptaki też odpadają - mało tego, że okropnie śmiecą, to jeszcze wydzierają się w wniebogłosy jak tylko pierwszy promień słońca wpadnie do pokoju i zupełnie nie przeszkadza im fakt, że jest akurat 5:02 ;-) Fajnie byłoby mieć psa, ale póki co nie mamy na niego warunków (zwłaszcza, że najbardziej na świecie podobają mi się nowofunlandy ;-) I tym sposobem doszłam do wniosku, że idealnym zwierzakiem dla nas jest kot. O czym w sumie przecież wiedziałam już 8 lat temu przynosząc do domu pierwszą kulkę futra, więc... Kochanieeeeee, bo jest taka sprawa

No ale powedzcie sami, czyż nie były wspaniałe?

wtorek, 11 września 2012

A w mojej głowie wojna myśli niespokojnych

Pierwszy tydzień pracy upłynął mi pod znakiem nieustannego pociągania nosem i próbach wmówienia sobie, że moja obecność tam jest koniecznością. Nastroje Emilki były zgoła zupełnie inne. Odniosłam wręcz wrażenie, że gdyby córeńka potrafiła mówić usłyszałabym: "nareszcie coś się dzieje w tym nudnym życiu!". Codziennie witała mnie jej roześmiana buzia i niemal zerowe zainteresowanie moim powrotem. Bo przecież było tyle ciekawszych rzeczy do roboty niż sterczenie na rękach u mamy. Z jednej strony powinnam się przecież cieszyć, że jej tam zwyczajnie dobrze i nie tęskni, ale głupie serducho bolało, że tak mało dla niej znaczę. A przecież to ja byłam przy niej w każdej minucie jej życia. To przy mnie zasypiała i przy mnie się budziła. To ze mną zdobywała każdą z opanowanych już umiejętności. To ja spędziłam dziesiątki godzin nosząc ją, przytulając, całując i zapewniając, że zrobię dla niej wszystko. To przecież ja kocham ją najmocniej na świecie... 
Pędziłam z tej pracy, bijąc wszelkie rekordy szybkości, pokonywałam po trzy stopnie schodów na raz, wpadłam do domu jak burza, ledwo żywa z wysiłku, z tętnem 200 i wrażeniem wyplutych na zewnątrz płuc, a ona wolała oglądać z babcią książeczkę. Przez krótką chwilę poczułam się zupełnie niepotrzebna. Przez ułamek sekundy, który potrzebowałam żeby skarcić się za to jakie to niedojrzałe, egoistyczne i głupie było mi zwyczajnie przykro, że nie tęskni za mną nawet ociupinkę. I dostałam za to słoną nauczkę.
W sobotę Emilka jakby otrząsnęła się z pierwszej fascynacji nowym trybem życia i zorientowała się, że znikam na wiele godzin z jej życia i wcale się jej to odkrycie nie spodobało. Byłyśmy u moich rodziców i w pewnym momencie wyszłam na chwilę z pokoju, a Emilka wpadła w histerię i biegiem puściła się za mną. Pierwszy raz w życiu nie mogłam jej uspokoić i pękało mi serce, kiedy tak mocno wtulała się we mnie i z całych sił zaciskała te maleńkie łapki na mojej szyi. Cały weekend tkwiła uczepiona mojej nogi, tak że nie mogłam bez niej nawet pójść się wysikać. Nie interesowały ją zabawki, wygłupy, pójście na spacer, zabawa z tatą, nic, kompletnie nic. Siedziała mi na kolanach albo na rękach i nie pozwalała nawet na chwilę się odłożyć.
Ale najgorsza była noc. Moja mała córeczka, która od pierwszego dnia swojego życia spała niczym suseł i którą niejednokrotnie musiałam budzić na karmienie, bo inaczej olałaby sprawę kompletnie, całą noc budziła się z krzykiem, rzucała się na łóżku i łkała przez sen. A ja siedziałam, tuliłam ją i płakałam razem z nią, z poczucia bezsilności i złości na samą siebie, bo chciałam żeby za mną tęskniła. Głupia, głupia, głupia...

piątek, 7 września 2012

Notka stomatologiczno - jubilerska

Notując ku pamięci - lewa, góra czwóreczka ujrzała światło dzienne, także suma Emilkowego uzębienia na dzień dzisiejszy wynosi 12 sztuk. Z tego wynika, że zostały nam jeszcze kły, a później długo, długo nic i drugie trzonowe, i Emilka będzie miała komplet mleczaków, a matka może zacząć zbierać na haracz dla wróżki zębuszki. 

Zastanawiam się nad przekłuciem Emilce uszu, choć szczerze powiedziawszy mam mieszane uczucia. Z jednej strony rozumiem argument, że jest to swego rodzaju forma okaleczenia, zupełnie do niczego dziecku niepotrzebna, ale z drugiej, to przecież nie tatuaż, który ma się na całe życie.  Kolczyki w każdej chwili można wyjąć, więc jeśli któregoś dnia córeńka stwierdzi, że nie kręci ją taka forma ozdoby, bez problemu będzie mogła z niej zrezygnować. Sama miałam przekłute uszy będąc bardzo małym szkrabem i nigdy mi to w niczym nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, jako kilkulatka byłam z tego bardzo dumna. Jedyne co mnie martwi, to fakt, że jest to bolesny zabieg. Tak, wiem, każdy profesjonalny gabinet kosmetyczny oferuje bezbólowe przekłuwanie uszu, ale nie oszukujmy się, nie da się zrobić dziury w żywym organizmie bez bólu. Wszelkie maści, żele i inne substancje znieczulające mogą co najwyżej odrobinę go złagodzić, ale nie wyeliminują go zupełnie. Martwią mnie  też ewentualne skutki uboczne i możliwe powikłania. Rozczulają mnie takie małe dziewczynki z kolczykami w uszach, ale za nic w świecie nie chciałabym narazić córeńki na cierpienia przez własną próżność! A wy co myślicie na ten temat?

poniedziałek, 3 września 2012

Życie to sztuka wyborów

Lubię miasto, w którym mieszkamy, choć jak większość miast na Śląsku ma swoje ciemne strony, ciemne zaułki, podejrzane dzielnice. Potrafi emanować brzydotą i sprawia, że pewnymi ulicami zawsze chodzi się przyspieszonym krokiem. Ale zżyłam się z nim, wrosłam w jego strukturę i sama nie wiem, kiedy zaczęłam myśleć o nim moje. Mam w nim swoje ulubione miejsca, ulubione trasy spacerowe, lubię to poczucie anonimowości podczas chodzenia ulicami i jakąś taką dziwną otwartość mieszkańców. Czasem wciąż mnie zadziwia, że dwoje zupełnie obcych ludzi może stanąć obok siebie na przejściu dla pieszych i zupełnie zwyczajnie zacząć rozmowę. Lubię tu mieszkać, ale...
Zawsze myślałam i wciąż jestem wierna tej myśli, że duże miasto, to nie miejsce do wychowywania dzieci. To nie miejsce, w którym bez obaw można pozwolić dziecku iść pobawić się na zewnątrz, pojeździć na rowerze, odwiedzić koleżankę mieszkającą trzy bloki dalej, to nie miejsce w którym można porzucić rolę psa stróżującego, wiedząc że naszemu dziecku nic nie grozi. Miasto to miejsce, w którym życie składa się z zakazów i ostrzeżeń. W jakiś sposób narzuca rodzicowi sposób wychowywania i zmusza do wyrobienia w dziecku nieustannego bycia czujnym. Bo przecież wszędzie czają się niebezpieczeństwa. Każdego dnia jestem świadkiem zidiocenia kierowców pędzących ulicami miasta z zawrotną prędkością i serce mi zamiera widząc próbujące przejść przez tę ulicę dziecko. Serce mi zamiera na myśl, że któregoś dnia moja córeczka też będzie tamtędy przechodziła. Każdego dnia spotkam na mieście tzw trudną młodzież okupującą murki i szukającą okazji, żeby się rozerwać. A ja już teraz czuję chłód w sercu na myśl, że kiedyś moja mała dziewczynka będzie mijała takich małolatów, którym w jakimś momencie może nie spodobać się, to jak na nich spojrzała albo to w jaki sposób chodzi, mówi, oddycha. Każdego dnia mijam tłum ludzi, na pozór zwyczajnych, szarych obywateli, spieszących do domów, czy pracy. I coraz częściej zastanawiam się, czy w tym tłumie, pod maską przeciętności, nie kryje się prawdziwy potwór, dla którego ludzkie życie nie ma żadnej wartości, a o którym później słyszy się "to taki porządny sąsiad był" Nie, to nie są rzeczy, które zdarzają się tylko w filmach. To nie są historie, które przytrafiają się tylko innym. To jest prawdziwe życie. Tu i teraz. I wiem, że niezależnie od tego, jak bardzo będę się starała chronić swoje dziecko, ten świat każdego dnia staje się ociupinkę bardziej zły. 

W przyszłym roku stanie pierwsza cegła naszego domu. Powstanie ogród, w którym nasza córeczka będzie mogła biegać i bawić się do utraty tchu, gdzie będzie mogła bez przeszkód zapraszać wszystkich małoletnich sąsiadów i skubać maliny prosto z krzaka. W małej, cichej miejscowości, gdzie po naszych dwóch wizytach na działce zna nas już połowa okolicznych mieszkańców, a druga połowa zdążyła już o nas słyszeć. Z przedszkolem oddalonym 5 minut spacerkiem, a szkolą o 10, bez przechodzenia przez chociażby jedną główną drogę. Patrzę na leżący przede mną projekt budowlany i pozwolenie na budowę, i wiem że nie pragnę tego dla siebie, tylko dla niej, po to by była odrobinę bezpieczniejsza. Po to żeby mogła przeżyć dzieciństwo nie słysząc bez ustanku: uważaj! pamiętaj! nie wolno! Po to by mogła być po prostu szczęśliwym dzieckiem, szczęśliwych rodziców, a nie tylko małą sterroryzowaną przez histerie matki dziewczynką, której praktycznie niczego nie wolno. To będzie trudny rok. Nie wiem, jak dam radę pod wieloma względami, ale to był słuszny wybór, choć już wymagał podjęcia trudnych decyzji.

Dziś wróciłam do pracy. Pierwszy raz odkąd Emilka jest na świecie rozstałam się z nią na dłużej niż godzinę, ale nie mam prawa narzekać, bo przecież zostawiłam ją pod opieką mojej mamy. Tylko ta myśl trzymała mnie przez 8 godzin na miejscu, choć każda komórka mojego ciała rwała się z powrotem do mojej małej córeczki. Nigdy w życiu nie uwierzyłabym, że można tak strasznie tęsknić, że jest rodzaj tęsknoty, który powoduje fizyczny ból. Nie wiedziałam, że jest rodzaj łez, które nie potrzebują płaczu. Można siedzieć, skupiać się na powierzonym zadaniu, a one sobie po prostu płyną i kpią na klawiaturę, biurko, kolana. Nie wiedziałam, że znalezienie ulubionej maskotki córeczki w swojej torebce może sprawić taki ból. 
Ale będzie lepiej. Któregoś dnia wyjdę rano z domu i nie będę najbardziej nieszczęśliwą osobą na świecie.  Muszę w to wierzyć, bo inaczej oszaleję.

niedziela, 2 września 2012

Pędzę do ciebie wcale nie światłowodem

Do wczoraj Emilka do tematu samodzielnego poruszania się na dwóch nogach podchodziła mniej więcej tak: Zwariowałaś? Przecież to się można zmęczyć! Owszem robiła dwa, trzy kroczki, po czym reflektowała się, że nie jest to jej ulubiona forma poruszania, padała na kolanka i dalszą część trasy pokonywała w ten sposób, froterując przy okazji podłogi, trawniki, kostkę brukową na chodniku, czy posadzkę w sklepie, bo rodzaj nawierzchni nie robił jej najmniejszej różnicy. Ewentualnie poruszała się wzdłuż sprzętów wszelakich, uparcie pilnując żeby przypadkiem się nie puścić. Jakoś zupełnie nie czułam presji, że roczny maluch POWINIEN już chodzić, mimo że sto raz na dzień słyszałam pytanie "a chodzi już sama?" A każdy napotkany znajomy koniecznie musiał podzielić się informacją, kiedy zaczęły chodzić wszystkie znane mu dzieci. Z niezmąconym spokojem odpowiadałam - my, mamy czas.
I oto wczoraj nasza córeńka stojąc sobie przy meblach i kombinując jakby tu otworzyć szufladę z dokumentami i wywalić jej zawartość, tak żebyśmy nie zauważyli, nagle odwróciła się przemaszerowała przez cały pokój na tych dwóch małych, chwiejnych nóżkach, po czym dumna z siebie bez najmniejszych krępacji przyjmowała peany pochwalne na swój temat i wysłuchiwała zapewnień, że jest najwspanialsza na świecie. To się chyba nazywa wrodzony brak skromności, ale i tak jest najwspanialsza na świecie :-)