sobota, 31 grudnia 2011

Do siego roku!

I tak oto niepostrzeżenie dobrnęliśmy do końca roku. Nigdy nie czułam potrzeby robienia jakichkolwiek podsumowań, ale dziś po prostu nie mogę odmówić sobie krótkiej refleksji. Bardzo krótkiej, bo zawierającej tylko jedno zdanie: to był wspaniały rok!
Najlepszy rok mojego życia. Wpadłam po same uszy w macierzyństwo. Ja, najbardziej niezależna jednostka stąpająca po ziemi górnego Śląska w ciągu ułamka sekundy przeszłam gruntowne pranie mózgu. Z kobiety prowadzącej wręcz egoistycznie wygodne życie stałam się 100% matką Polką, z ciężka obsesją na punkcie własnego dziecka. I nie sądzę żeby ten stan był uleczalny ;-)

A kluseczka mamusi dziś po raz pierwszy dokonała PEŁNEGO obrotu z pleców na brzuszek powodując najpierw głębokie zdumienie zgromadzonych (w osobach matki i ojca) a później wybuch dzikiego entuzjazmu tychże. Wprawdzie później córeńka odkryła, że w drugą stronę już nie bardzo potrafi się przeturlać, co nieco ją zirytowało, ale i tak jesteśmy dumni i bladzi ;-)

środa, 28 grudnia 2011

Ho ho ho (podsumowanie)

A może by tak już skończyć to świętowanie? W tym roku tak się wczuliśmy w role, że spokojnie do nowego roku moglibyśmy dotrwać w tej świątecznej atmosferze, a Księciunio z głębokim zdziwieniem odkrył dziś rano, że może wypadałoby udać się do pracy. Naturalnie największą gwiazdą, atrakcją i istotą tych świąt była Emilia, więc większość czasu przebeczałam ze wzruszenia, dzięki czemu mój makijaż dosyć mocno nawiązywał do stylu emo i żadne zdjęcie z moim udziałem nie nadaje się do rodzinnego albumu, (a właśnie! albumy zrobiły taką furorę, że do dziś jeszcze jestem cała spuchnięta z dumy) więc chyba strzelimy sobie świąteczną sesję zdjęciową jak już przestanę reagować fontanną łez na samo wspomnienie zdania: pierwsza gwiazdka Emilii (czyli gdzieś w okolicach maja) A przed nami przecież jeszcze pierwsze Święta Wielkanocne, pierwszy dzień matki, pierwsze urodziny... chyba już idę robić zapasy chusteczek higienicznych.

A jeśli chodzi o prezenty, to naszej córeńce najbardziej podobały się... opakowania, w które były zawinięte ;-)

piątek, 23 grudnia 2011

Ho ho ho (odcinek drugi)

Ja i moje pomysły.
Chyba każdy młody stażem rodzic, w pierwszym roku życia swego potomka postanawia obdarować dziadków jakimś gadżetem z wizerunkiem potomka w roli głównej. A najlepszym do tego momentem są naturalnie Święta Bożego Narodzenia. Oryginalna nie byłam i już od pewnego czasu zaczęłam rozmyślać czym by tu oko dziadków nacieszyć. Wymyśliłam albumy, co w dobie fotek cyfrowych wydaje mi się niegłupim pomysłem, zwłaszcza że moi rodzice komputer traktują jako zło konieczne i sięgają po niego w ostateczności (czytaj kiedy w pobliżu nie ma żadnego innego jelenia, którym można się wyręczyć) A taki papierowy album stoi sobie nieniepokojony przez nikogo na półce i pozwala sięgnąć po siebie ilekroć najdzie człowieka ochota, a i przed kumplami z wojska można się wnuczęciem pochwalić gdyby akurat zechcieli wpaść z wizytą. Jednak wywołanie zdjęć i wepchnięcie ich w koszulki pierwszego lepszego albumu nie jest w moi stylu, bo ja przecież mam wyższe aspiracje, większą fantazję oraz czekające na odkrycie zdolności plastyczne, więc postanowiłam wyprodukować owe albumy własnymi rączętami. Wykupiłam połowę osiedlowego sklepiku papierniczego, po resztę dupereli udałam się do miłościwie nam panującego Allegro i ostro wzięłam się do pracy. Nie przewidziałam jednak w swym geniuszu, że mając w domu czteromiesięcznego malucha niekoniecznie można klapnąć na pół dnia nad stertą papierów i realizować swoje wizje. Przez chwilę łudziłam się, że zajmę się tym wieczorami, ale dosyć szybko przekonałam się, że wieczorami mogłabym co najwyżej uciąć sobie palec i przykleić się na stałe do blatu, bo moja przytomność umysłu z pewnością nie pozwoliłaby mi wzbić się na wyższym poziom zdolności manualnych. Wykorzystywałam więc każdą najmniejszą chwilkę w ciągu dnia, każdą drzemkę dziecięcia, każde oczekiwanie na zagotowanie wody na makaron, każdą przerwę na siku i cięłam, kleiłam i popadałam w obłęd, bo końca tych prac nie było widać. Jeden album jeszcze jako tako może dałabym radę skończyć na czas, nie wypruwając sobie żył, ale wszak drugą babcię również wypadało obdarować, żeby się nie czuła jak Sierotka Marysia, czy tam inna uboga krewna. Na pomoc Księciunia nie miałam co liczyć, bo jak raz namalował mi kota, to do dziś zastanawiam się gdzie to ma głowę, a gdzie ogon. Chcąc nie chcąc dłubałam ten swój kieracik samotnie, rzewnymi łzami płacząc i wymyślając sobie od czasu do czasu od kretynek wszelakich. I choć zapewne już nigdy w życiu nie zrobię żadnego albumu, a nożyczek do rąk nie wezmę przez najbliższe pół roku, (choćby to były nawet nożyce do drobiu) to z dumą mogę oświadczyć, że skończyłam. Teraz wystarczy elegancko zapakować, a do bileciku dołączyć tekst: Po zapoznaniu się z zawartością przesyłki należy piać z zachwytu  i gorąco zapewniać, że większego cudu rękodzielniczego na oczy się nie widziało ;-)

Po resztę prezentów udałam się z kolei w środę, uprzednio podrzucając Emilię dziadkom. A ponieważ popisałam się niezwykłymi wręcz zdolnościami strategicznymi i najpierw szczegółowo obmyśliłam co gdzie kupić, cała akcja zajęła mi 1,5godziny, a zajęłaby mi jeszcze krócej gdybym była trochę bardziej głucha i nie odbierała telefonów.  Niestety nie byłam i odbierałam dzięki czemu musiałam jeszcze załatwić kilka bonusowych prezentów, bo „skoro już jesteś w sklepie...” No ręce, nogi opadają i pozostałe części ciała godne opadnięcia też.

Ale i tak najpiękniejszym tegorocznym prezentem jest nasza córeńka. Nawet domek na Seszelach i kolia z brylantów mogą się schować! (aczkolwiek nie przypominam sobie żeby ktoś z mojej rodziny wygrał ostatnio w Totolotka i chciał mi jedno, czy drugie sprezentować ;-)

***
Wszystkim, którzy tu jeszcze dziś, czy jutro zajrzą życzę rodzinnych, ciepłych w atmosferze, mroźnych na zewnątrz Świąt. I znalezienia czasu na chwilę zadumy nad cudem jakim jest własne życie. Abyście bez najmniejszych problemów przypomnieli sobie wszystkie powody, dla których warto każdego dnia budzić się z uśmiechem.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Wszystkie moje miłości

Wzięło mnie na wspomnienia (po ostatnich notkach u Goni i AniJ. którym z całego serca zazdroszczę ostatniego wypadu w góry ;-) Przejrzałam naszą górską galerię zdjęć, pozaglądałam do map, kreśląc paluchem nieznane nam jeszcze trasy, postałam chwilę przed szafą ze sprzętem trekkingowym i westchnęłam cicho: ech, jeszcze trochę.
Wiosną. Wiosną pokażę Emilii, co jej mama kocha najbardziej na świecie zaraz po niej i Księciuniu. I noszę w sercu cichą nadzieję, że kiedyś te miejsca będą ważne również dla niej. Bo ze wszystkich rzeczy na świecie najbardziej chciałabym nauczyć ją kochać góry. Chciałabym żeby po kilku godzinach wspinaczki, stając na szczycie; zmęczona, spocona, z drżącymi od wysiłku nogami czuła, że naprawdę jest trochę bliżej nieba.

A gdyby ktoś zapomniał jak wygląda śnieg, to przypominam. Tak ;-)

 
Czarny Staw nad Morskim Okiem

 
Ornak

 
Z podejścia na Starorobociański Wierch

 
Bywa i tak ;-) Baraniec


 
Z podejścia na Ciemniak

piątek, 16 grudnia 2011

Ho ho ho

bliżej święta, coraz bliżej święta... a ja w głębokim lesie. I to w lesie za górami, za lasami. Z przygotowań do świąt mam aż dwa i pół prezentu oraz wyszorowaną łazienkę. Wprawdzie łazienkę mam zawsze wyszorowaną, bo nie lubię jak różnej maści bakterie patrzą na mnie znad muszli klozetowej, ale spokojnie można to podciągnąć pod świąteczne porządki. Powyjmowałam także wszelkie dostępne w naszym domu lampki choinkowe, celem porozwieszania ich gdzie popadnie, ale ani jedne nie mają ochoty świecić, co z kolei skłania mnie do udekorowania nimi osiedlowego śmietnika. Aha i jeszcze pierniczki korzenne kupiłam... ale już je zdążyłam zjeść (nie wyobrażacie sobie z jakim utęsknieniem czekam aż będę mogła zeżreć - nie, nie zjeść, zjedzenie sugeruje jakiś umiar - tabliczkę czekolady albo i dwie) Na szczęście w temacie pierniczków niezawodna jest mamusia, która zawsze produkuje je w ilościach pozwalających na obdarowanie nimi mieszkańców większego miasta i ze dwóch wiosek.

I zasadniczo z mojej strony to tyle w klimacie przedświątecznego szaleństwa. Normalnie aż mi głupio (ale tylko trochę ;-)

wtorek, 13 grudnia 2011

Pierwsze słowo

Pośród wszystkich aaa, uuu, eee, yyy, mlaskań, parskań, chrapań i całej masy bliżej niezidentyfikowanych dźwięków wydawanych przez naszą córeczkę wczoraj z jej ust padło pierwsze SŁOWO. Porzućcie wszelką nadzieję jeśli myślicie, że było to upragnione przez każdą rodzicielkę "mama". Nic z tych rzeczy. Pierwszym słowem Emilii było "GEJ"
W pierwszej chwili myślałam, że się przesłyszałam (w końcu posunięta w latach jestem, słuch już nie ten), ale córeńka szybko wyprowadziła mnie z błędu powtarzając z niewinną minką"gej, gej" Na nic moje tłumaczenia, że to niepoprawne politycznie, na nic moja pogadanka dydaktyczna na temat tolerancji i poszanowania odmienności innych. Gej towarzyszył nam wczoraj przez cały dzień. Był z nami podczas zabawy, zmiany pieluch, noszenia na rękach, picia mleka i kąpieli też. Dopiero, gdy Emilię zmorzył sen uwolniliśmy się od niego. Choć obawiam się, że nie było to pożegnanie definitywne.

I ja naprawdę nie mam nic do odmiennych orientacji seksualnych. Nikomu pod kołdrę zaglądać nie zamierzam, paluchem wytykać i krytykować tym bardziej, ale wolałabym żeby słownik mojej córeczki był nieco bardziej urozmaicony.

niedziela, 11 grudnia 2011

Czy jest na sali lekarz?

Muszę sobie kupić płaszcz, żeby przez nadchodzące święta przemaszerować z klasą i elegancją, tak sobie postanowiłam parę dni temu grzebiąc w szafie. Wprawdzie jestem już szczęśliwą posiadaczka płaszcza zimowego, ale ponieważ jest w kolorze écru, (naprawdę nie wiem co mi przyświecało podczas  kupowania go) kompletnie nie mam co do niego założyć. Pomysłów z czym by ów nabytek móc połączyć również brak. Jakoś żaden kolor nie chce mi do niego spasować, więc płaszczyk zamiast zdobić moją skromną osobę zimową porą, głównie wisi w szafie. Gdyby zaglądał tu jakiś Gok Wan, Piotr Sałata, czy Tomasz Jacyków (chociaż nie, ten ostatni może niekoniecznie) to czekam na sugestie ;-)
A tymczasem....
Wybrałam się na zakupy. Płaszczy wszędzie dzikie tabuny, we wszystkich możliwych wzorach, fasonach i kolorach i zapewne dlatego do domu wróciłam z... kombinezonem dla Emilii. Czy muszę dodawać, że aktualnie jest to czwarty zimowy kombinezon mojego dziecięcia? (Tak, wiem idę leczyć nogi, bo na głowę to już za późno)

czwartek, 8 grudnia 2011

Być kobietą

"Po co ci tyle torebek?" usłyszałam dawno, dawno temu od wybranka mego serca, który najwyraźniej miał problemy z odnalezieniem sensu w mojej manii znoszenia do domu wszystkiego, co tylko nadawało się do powieszenia na ramieniu. Popatrzyłam wtedy na niego wzrokiem zranionej sarny, jak w ogóle może zadawać mi TAKIE pytania?!
Dziś sama zastanawiam się głęboko na cholerę mi tyle toreb? Wala się to po całym domu albo tkwi poupychane w ciemnych dziurach. Jakąkolwiek półkę otworzę jakaś torebka spada mi na łeb. O istnieniu połowy z nich już dawno nie pamiętam, nie wspominając o tym, że znaczna część jest tak wybitnej urody, że jedyne miejsce w które można by z nimi pójść to śmietnik. A najgorsze jest to, że o ile w mieszkaniu lubię mieć ład i porządek, to w torebkach mam syf nie do opisania. Pomijam, że znaleźć w nich można niezliczone ilości karteluszek, wyciągów z bankomatu, rachunków, kwitków, długopisów, papierków po gumach do żucia, błyszczyków, jakieś etui na komórkę (którego w życiu nie używałam), igłę z nitką, taśmę klejącą, opakowanie po opłatkach (!), pół świnki skarbonki drobnych, wsuwki, guzik niewiadomego pochodzenia, odmrażacz do zamków (szalenie przydatny latem), próbnik farb akrylowych, czy wymiętoloną paczkę krakersów, ale żeby instrukcję obsługi szlifierki kombinowanej?! Co to w ogóle jest? I na bogów, skąd ja to wzięłam?

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Zostań bohaterem w swoim domu

Myję sobie włosy w niedzielny poranek kiedy z pokoju dobiega mnie rozdzierające: Kooooooooooochanie! Chodź tu szybko!
Pal licho szampon w oku, stan przedzawałowy i łokieć złamany w trzech miejscach (bo w takich momentach otwory drzwiowe zazwyczaj są za wąskie żeby się w całości w nich zmieścić) pędzę na złamanie karku do pokoju, przed oczami mając co najmniej scenariusz ósmej części "Piły" i już od progu dyszę:
- co się stało?!
- kupa - odpowiada pełniący honory porannej niani tatuś
- hę? - moje niedowierzanie osiąga wielkość góry lodowej
- ale zobacz JAKA kupa - ciągnie niezrażona niczym głowa rodziny
- uwierz mi widziałam takich kup już setki, na temat kup mogłabym napisać całą książkę, więc jedna więcej do niczego potrzebna mi nie jest - uświadamiam go, wykonując w tył zwrot w celu powrotu do łazienki i usunięcia szamponu z oka, zanim mi wyżre gałkę oczną do kości (swoją drogą z czego oni robią te szampony? naprawdę skłonna jestem przysięgać, że zawierają śladowe ilości kwasu solnego, bo nie wiem co innego mogłoby tak szczypać) - przebierz ją i tyle
- ale ja nie mogę przebrać tej kupy - dolatuje mnie już w progu
- a to niby dlaczego?
- BO ONA MNIE PRZERAŻA

PS
Z racji tego, że mnie znowu ktoś w Onecie bardzo nie lubi i wrzucił notkę na stronę główną uprzejmie informuję, iż wszystkie złośliwe, chamskie, obraźliwe albo co gorsza nie przypadające do gustu szanownej cenzorce komentarze będą usuwane. Tak więc,  drogi czytelniku, jeżeli masz zamiar napisać coś co może mi się nie spodobać podrap się lepiej po główce, bo zapewniam że będzie to lepiej wykorzystany czas :-P

piątek, 2 grudnia 2011

Czwóreczka

Dzisiejszy post znowu w klimacie ach, jakie mam cudowne dziecko, więc osoby o słabych nerwach proszone są o opuszczenie sali ;-)

Nasza królewna skończyła dziś 4 miesiące, więc królowa matka znów ma tysiąc pięćset powodów do wzruszeń i od rana chodzi po domu ze szklistym okiem. Rośnie nam córeńka proporcjonalnie do naszej dumy z jej istnienia. Aż mi się czasem wierzyć nie chce, że z dwóch takich kleksów wyszło coś tak wspaniałego! No bo powiedzmy sobie szczerze, kryształowego charakteru to ja nie mam, oj nie. Księciunio też nie rzadko z rogami i czarcim kopytkiem paraduje, a dziecka grzeczniejszego chyba nie mogliśmy sobie wymarzyć. Oczywiście potrafi upomnieć się o swoje oraz wyrazić chwilowe  niezadowolenie z życia, ale przez większą część dnia jednak gębusia uśmiecha się jej szeroko. Jak nic musieliśmy w poprzednich wcieleniach być nad wyraz wspaniałymi stworzeniami ;-)

Chciałabym notować te wszystkie drobiazgi, maleńkie osiągnięcia pojawiające się z dnia na dzień żeby za rok, dwa, czy dziesięć móc siąść i przypomnieć sobie "kiedy to było", ale wciąż szkoda mi czasu na mozolne stukanie w klawiaturę, podczas gdy tuż obok kręci się nasz prywatny mikrokosmos. Wciąż jeszcze jestem na etapie nieustannych zachwytów i wzruszeń i mimo że spędzam z Emilią 24 godziny na dobę ciągle mi mało.
Wciąż jeszcze daleko mi do odczuwania potrzeby "odpoczynku" od dziecka, bo im więcej czasu mija, tym bardziej jej potrzebuję. I nawet kiedy bladym świtem  budzi mnie beztroskie gaworzenie córeńki zupełnie nic sobie nie robiącej z faktu, że jest to pora, w której zapewne nawet koguty jeszcze smacznie śpią na swoich grzędach, wzruszam się nieprzytomnie. Wzruszam się, kiedy pijąc mleko przyłapie mnie na wpatrywaniu się w jej maleńką buźkę i obdarza najpiękniejszym uśmiechem na świecie. Wzrusza mnie jej mała nóżka oparta o mnie nocą i rączka ściskająca moją koszulę. A najbardziej wzrusza mnie, że to właśnie ona - maleńka, krucha, zupełnie niezdająca sobie z tego faktu sprawy istotka nauczyła mnie tak mocno cieszyć się życiem.