niedziela, 31 lipca 2011

Olaboga

Chyba właśnie osiągnęłam fazę głębokiego jęczenia i biadolenia. Mniej więcej wczoraj włączyło mi się zaawansowane stękanie i nijak nie mogę znaleźć guzika z napisem OFF. W najśmielszych wyobrażeniach nie przypuszczałam nawet, że brzuch może boleć na tyle rozmaitych sposobów. A za sprawą kręgosłupa po prostu zaraz dostanę wścieklizny. Niemal fizycznie czuję jak rozpada się na atomy i lada chwila w jego miejscu będę musiała zamontować sobie kij od szczotki, bądź przerzucić się na bardziej pierwotne metody poruszania się, a mianowicie bieganie na czworakach. I jeszcze obudziłam się głucha na lewe ucho, co jest irytujące dosyć mocno. A i tak jestem już zirytowana w stopniu rzekłabym wysokim i naprawdę nie potrzebuję dodatkowych powodów.

Ale żeby nie było aż tak dramatycznie (w końcu to nie sztuka Szekspira) opowiem wam kawał o jęczeniu. Mój ulubiony (i jedyny jaki pamiętam - bo moja pamięć jest fenomenalna tylko krótka)

Mąż robi żonie awanturę:
- leżysz podczas tego seksu jak kłoda, mam tego dosyć! jeżeli następnym razem nie będziesz jęczeć, to się z tobą rozwodzę!
Wieczorem męża naszła ochota, żona cała przejęta pyta:
- to już mam jęczeć?
- nie, jeszcze nie. Powiem ci kiedy - odpowiada mąż
Akcja się rozkręca, mąż sapie:
- teraz! teraz jęcz
- olaboga! cukier znowu podrożał, zima idzie, dzieci butów nie mają, ja w starej sukience...

piątek, 29 lipca 2011

... bierzemy misia w teczkę

Zaczęłam pakować torbę do szpitala. Niechętnie, bo niechętnie, ale jednak po przemyśleniu sprawy doszłam do wniosku, że pakowanie jej między kolejnymi skurczami nie byłoby najmądrzejszym z moich pomysłów. Bo istnieje spore prawdopodobieństwo, że zamiast naprawdę niezbędnych mi w szpitalu akcesoriów znalazłyby się w niej np. patelnia, pilot do telewizora, strój kąpielowy, męskie slipki oraz instrukcja z odkurzacza.
Sprytna byłam i przezorna, i już wcześniej zrobiłam listę, co w tej torbie znaleźć się powinno także teraz zostaje mi tylko przełożyć ten majdan z półki do torby. I Houston mamy problem! No jakże by inaczej. Naprawdę nie wiem, co jest z tymi rzeczami i ich nieznośną tendencją do niemieszczenia się tam gdzie powinny. Oczywiście do torby też mi nie chce wszystko pięknie wleźć mimo że bez problemu powinien zmieścić się w niej słoń!
Szlag mnie trafił w połowie tego przedsięwzięcia, więc rąbnęłam to wszystko w cholerę i poszłam się relaksować przed tv. Jakąś godzinę później zaczęłam czuć dziwny niepokój połączony z niejasnym wrażeniem, że coś jest nie tak. Pokręciłam się po domu próbując zlokalizować przyczynę tego stanu, ale wszystko wydawało się w porządku. Żelazko wyłączone, gaz się nie ulatniał, nie pękła żadna rura, w szafie nie czyhał morderca. No co jest? Kurde, kurde, kurde! Nie ma kota!!
Obleciałam wszystkie kąty, przeczołgałam się po podłodze zaglądając pod łóżko, szafę i w inne czarne dziury. Nawet do kubła na śmieci zajrzałam. Nie ma. Już prawie histerii dostałam, bo jak można zgubić kota w zamkniętym mieszkaniu? I nagle w przebłysku geniuszu otwieram szafkę z dziecięcymi rzeczami...
 
I jeszcze obrażona, że jej przeszkadzam :/

wtorek, 26 lipca 2011

"Oczko"

Według obliczeń mądrych głów zostały równiutkie 3 tygodnie, które wcale trzema być nie muszą. Ale odkąd dotrwałyśmy do 9 miesiąca spłynął na mnie taki spokój, że w zasadzie mogę rodzić nawet tu i teraz (he he ciekawe czy będę taką oazą spokoju jak naprawdę się zacznie, bo coś mi się wydaje, że wtedy będzie totalna panika i aaaaaa uciekamy!)

A poza tym.
Dowiedziałam się w końcu, że jednak potrzebuję koszulę do porodu, bo szpital w którym mam zamiar wydać na świat nasze potomstwo nie zapewnia tego typu przyodziewku. Dowiedziałam się również, że będzie to strój jednorazowego użytku, bo po porodzie zostanie zutylizowany. Przyjrzałam się więc dokładniej zawartości naszej szafy, niestety nie znalazłam w niej niczego nadającego się na kreację porodową. Kupiłam więc koszulę nocną na targu, u kobieciny, która dobre 15 minut zachwalała ją jakby nie sprzedawała średniej jakości bielizny niewiadomego pochodzenia tylko kieckę z najnowszej kolekcji Armaniego. Już jej chciałam powiedzieć, kobieto ja w tym będę dziecko rodziła, a nie szła na bal!
Bo o ile uważam, że koszula w której będę występowała po porodzie musi zaliczać się do odzienia cywilizowanych ludzi, o tyle podejrzewam, że rodzić mogłabym nawet owinięta w worek po kartoflach i w wianku z chabrów na głowie i byłoby mi to absolutnie obojętne. Także koszulę do porodu mam z gatunku takich, w których sypia moja dziewięćdziesięcioletnia babcia. Ale kosztowała całe 15 zł, więc naprawdę nie wypada marudzić. Nie pozostaje mi nic innego jak upchnąć ją w jakimś ciemnym kącie i nie patrzeć na nią dopóki moim jedynym problemem zaprzątającym głowę nie staną się skurcze porodowe.

I na koniec fotka poglądowa.
 

niedziela, 24 lipca 2011

Kilka słów na temat obżarstwa

Ostania rodzinna impreza w składzie 2+1/2 zaliczona. Choć biorąc pod uwagę stopień uginania się stołów od ilości tkwiących na nich wiktuałów łatwo nie było. Zwłaszcza kiedy posiada się rodzinę, która uważa, że kobieta w ciąży je tylko trochę mniej niż pułk wojska. Zasadniczo to ja bardzo chętnie, tyle że ostatnio mam żołądek splaszczony do wymiarów małego naleśnika, dodatkowo przygnieciony córeńką, więc naprawdę niewiele się w nim mieści. A tu nieustannie ktoś podsuwa ci pod nos jakieś frykasy radośnie ćwierkając: spróbuj, chociaż kawałeczek. Obżarłam się po same migdałki. Pewnie dlatego dzisiejsza noc nie należała do zbyt udanych. No ale naprawdę trudno spać, kiedy dolną część korpusika zajmuje dziecko, a górna wypchana jest żarciem i generalnie czujesz się jakbyś zaraz miała pęknąć. I to w stopniu nie pozwalającym na ponowne poskładanie cię do kupy.

środa, 20 lipca 2011

Wątpliwości

Właśnie przyszła mi do głowy refleksja, czy ja ABY NA PEWNO nadaję się na matkę?
Ostatnie dwa dni stanowią żywe potwierdzenie faktu, że niewątpliwie stanowię zagrożenie, jeśli nawet nie dla otoczenia, to przynajmniej stuprocentowo dla samej siebie.
Wczoraj podczas golenia nóg prawie podcięłam sobie żyły na kostce i to jednorazową maszynką! Krew lała się wartkim strumieniem, a jak zapewne wam wiadomo nie tak łatwo w dziewiątym miesiącu ciąży wyskoczyć z wanny i pognać po opatrunek. Zanim się pozbierałam do kupy łazienka wyglądała jak po świniobiciu.
Nie minęło wiele czasu postanowiłam umyć płytę gazową, z której spokojnie można było wyczytać nasze menu z całego tygodnia. I nagle  ni stąd ni zowąd, z zupełnie niezrozumiałych powodów z całej siły wyrżnęłam czołem w okap. Ciemność mnie spowiła, a na czółku momentalnie zaczęła rosnąć ogromna fioletowa śliwka i to bynajmniej nie węgierka. Na pocieszenie najwspanialszy z mężczyzn uraczył mnie tekstem: spoko, sie wyklepie! I przyłożył mi do czoła tasak, z którym już w ogóle czułam się nad wyraz komfortowo.
A dziś rano, podczas robienia śniadania i tak banalnej czynności jak krojenie bułki, która jakby na to nie spojrzeć nie wymaga jakichś skomplikowanych zdolności kulinarnych wbiłam sobie czubek noża w palec. I to wcale nie mały czubek i wcale nie płytko.
I już sama nie wiem, czy bardziej boli mnie kostka, czoło, czy palec?

poniedziałek, 18 lipca 2011

Dziewiątka

Niniejszym ogłaszam, że rozpoczęłyśmy dziewiąty miesiąc! Co niezmiernie mnie cieszy i mimo trudności z oddychaniem, jest powodem głębokich westchnień ulgi. Od razu jakoś mi lżej na duszy, bo na ciele wprost przeciwnie. Pierwszy raz w życiu ważę 60kg, co mój kręgosłup przyjmuje z lekkim niezadowoleniem. Trudno stary, przyzwyczajaj się, nie zawsze będę młoda, zgrabna i powabna.  A przed tobą jeszcze kilka latek dźwigania słodkich kilogramów dziecięcia (a potem drugiego... a jak się rozpędzę to może i trzeciego ha ha ha)
 

sobota, 16 lipca 2011

Pucu, pucu, chlastu, chlastu Nie mam rączek jedenastu

    
Napras(c)owałam się wczoraj jak dziki osioł i gdybym wiedziała, że to taki ciężki kierat bez skrupułów wykorzystałabym do tego celu jakąś dobrą duszyczkę (siostrę, mamę, sąsiadkę, zupełnie obcą babę - wszystko jedno!)  Niestety nikt mi nie powiedział, że prasowanie ciuszków dziecięcych to syzyfowa praca i już lepiej wziąć kilof i iść pomachać w kamieniołomie. Dziewczyny, jeżeli to cudowne zajęcie dopiero przed wami, to z całego serca gorąco wam współczuję!
Pierwszą porcję zaczęłam prasować nawet z zapałem. Pod jej koniec zapał wziął i wyszedł, a mi zaczęło nerwowo kołatać się po głowie "niech mnie ktoś uratuje!" Przy drugiej kupce siły zaczęły mnie opuszczać, kręgosłup rąbał niemiłosiernie, a pot zalewał oczy. Przy trzeciej zaczęłam walić łbem w deskę do prasowania, przeklinając w myślach wynalazcę żelazka, elektryczności i producentów odzieży.  A na koniec byłam bardzo bliska wyskoczenia przez okno. Zwłaszcza że jako jedną z ostatnich rzeczy prasowałam prześcieradła do łóżeczka. Prześcieradła na gumce dodam (by je drzwi ścisnęły!) I doprawdy nie wiem, czy żeby to ustrojstwo wyprasować trzeba mieć skończony jakiś specjalny kurs, czy deskę do prasowania z funkcją zawieszania na suficie, bo żadnym normalnym sposobem wyprasować się tego nie da! Mam nadzieję, że te które kupiłam szybko się zużyją, bo jak sobie pomyślę że drugi raz miałabym przez to przechodzić, to krew mnie zalewa.

piątek, 15 lipca 2011

Nuda panie że hej!

Po ostatniej wizycie u pana doktora zakres czynności, które wolno mi wykonywać drastycznie spadł (wolno mi głównie leżeć, pachnieć i ładnie wyglądać) w związku z czym już sama nie wiem co ze sobą począć.
Wprawdzie szyjka trzyma się dzielnie, mimo że jest trochę skrócona i miękka to wciąż jeszcze zamknięta, ale ponieważ moja macica cierpi na zaawansowane ADHD i po prostu NIE MOŻE siedzieć spokojnie, to istnieje ryzyko, że długo tak nie pociągniemy. Żeby tylko jeszcze wytrwać dwa tygodnie, potem niech się dzieje wola nieba.
Pocieszył mnie pan doktor, że słonika rodzić nie będę musiała, bo Balbinka postanowiła mieć wymiary modelki i póki co składa się głównie z długaśnych nóżek. To akurat bardzo miło z jej strony, bo przy mojej budowie ciała tłustej kluski nie miałabym szans urodzić. A cc to chyba jednak nie jest to, co chciałabym odczuć na własnej skórze.

No nic idę opracowywać technikę prasowania dziecięcych ciuszków w pozycji leżącej! Póki temperatura za oknem pozwala machać żelazkiem bez ryzyka dostania udaru cieplnego.

wtorek, 12 lipca 2011

O zmianie priorytetów

Przedostatnia wizyta u pana doktora zaliczona. Jeszcze jedną mamy wyznaczoną na 2 sierpnia ( o ile dotrwamy), a później już nic tylko rozkładamy nogi i rodzimy. Dobre sobie. Im bliżej terminu tym mniej przekonana jestem o tym, że aby na pewno jestem gotowa żeby w tym wspaniałym, acz lekko sadystycznym przedsięwzięciu wziąć udział. Miło byłoby przetrwać jeszcze ten miesiąc i doświadczyć tych wszystkich "przyjemności" końcówki ciąży, męczących całymi dniami i nocami, dzięki którym kobieta po prostu zaczyna marzyć o porodzie! Bo ja to chyba mimo wszystko wciąż jeszcze za dobrze się czuję, za mało mi dolega, za słabo mnie w krzyżu łupie i generalnie za dobrze mi z brzuchem żeby chcieć go już-koniecznie-natychmiast zamienić na różowiutkiego bobaska.
Może to dziwnie zabrzmi, ale bycie w ciąży daje mi wiele radości i momentami robi mi się smutno, że to już końcówka.
Zawsze uważałam, że te wszystkie pompatyczne slogany o ciąży są mocno przesadzone, ale dziś obiema rękami mogę się podpisać pod hasłem, że ciąża to najpiękniejszy okres w życiu kobiety. Nie ma absolutnie niczego innego na świecie mogącego równać się z uczuciem, kiedy w pełni doświadczasz, że nosisz w sobie nowe życie. Kiedy nagle zdajesz sobie sprawę z tego, że to najpiękniejsza i najlepsza rzecz jaka mogła ci się przytrafić. I kiedy z całą mocą uświadamiasz sobie, że to nie dyplomy, kursy, świetna praca , czy zwiedzenie połowy świata będą twoimi największymi życiowymi osiągnięciami, ale właśnie ta maleńka istotka rosnąca pod twoim sercem.

sobota, 9 lipca 2011

Kramik

Będąc dziś u rodziców postanowiłam uwolnić ich nieco od wypełniających każdą wolną przestrzeń rzeczy dziecięcych i sporą część przewieźć do nas. Zaczęłam pakowanie od ubranek, ale jak zobaczyłam w jakim tempie zapełnia się nimi torba podróżna, do której zazwyczaj pakujemy się podczas wyjazdu na 2 tygodnie urlopu stwierdziłam, że może jednak zabiorę na razie tylko te najmniejsze. Zajęły jedynie połowę torby. Do drugiej połowy upchnęłam kocyki, prześcieradła, pościel, ręczniczki i w zasadzie z wielkim trudem całość dopięłam .
Przytargałam następną torbę, gabarytowo bardzo zbliżoną do tej pierwszej i zapakowałam w nią resztę wyprawki, łącznie z moimi rzeczami szpitalnymi, a i tak na środku pokoju została mi luzem wielka kupa rzeczy wielkogabarytowych (jak wanienka i pudło z laktatorem) których nie miałam pomysłu gdzie upchnąć (choć po głowie chodziło mi żeby za firanką)
Przyznam się szczerze, że trochę jestem przerażona ilością tych rzeczy, bo dopóki spoczywały na półkach szafy rodziców nie zdawałam sobie sprawy, że jest ich AŻ tyle.

A Księciunio jak to zobaczył zadał tylko jedno pytanie:
- to ile my tych dzieci będziemy mieli?

czwartek, 7 lipca 2011

Lody dla ochłody

Zostałyśmy z Balbinką same. O pardon, mamy jeszcze kota do towarzystwa, ale nie sądzę żeby w razie czerwonego alarmu kot był mi do czegokolwiek przydatny. No chyba tylko do tego żeby się o  niego potknąć.  Księciunio pojechał na dwudniową delegację, na drugi koniec Polski, a ja udaję że jestem bardzo dzielna i wcale nie panikuję (z naciskiem na udaję) Wprawdzie pod ręką jest mama (tyle że ona jest jeszcze większą histeryczką niż ja ;-) a i moi rodzice na hasło: rodzę! dzielące nas 20km pokonaliby z prędkością światła zapewne ;-)
W ramach zajęcia się czymś konstruktywnym postanowiłam zrobić lody. Nie wiem jak w innych zakątkach naszego pięknego kraju, ale u mnie jest dziś 30 stopni (sia la la) także aura jak najbardziej odpowiednia do produkcji mroźnych specjałów.
A na dodatek załapałam się wczoraj w pracy na premię! Wprawdzie pojęcia nie mam co kierowało moim przełożonym podczas przydzielania tych pieniędzy, bo są to premie uznaniowe przyznawane osobom, które zdaniem szefuncia, w sposób szczególny na nie zasłużyły, ale wnikać nie zamierzam! Może uznał, że mój wkład w tworzenie nowego pokolenia Polaków jest wystarczającą zasługą do nagrodzenia ;-)

poniedziałek, 4 lipca 2011

Gdzie jest słońce?

Coś nie ma szczęścia w życiu ten mój anioł. Mało tego, że mu urody poskąpiło, to jeszcze takie nieszczęście. Podczas ścierania kurzy na półce Księciunio tak energicznie machnął szmatką, że nie zdążyłam nawet jęknąć, a aniołeczek wykonał podwójnego tulupa i wylądował na podłodze w dwóch częściach. Łepek mu odpadł i poturlał się pod szafę (chociaż to jeszcze dałoby się przeżyć, bo przecież można skleić), ale przy okazji zaliczył jeszcze trepanację czaszki, w związku z czym wygląda jak eksperyment nieudanej sekcji zwłok. I na tym chyba zakończymy naszą znajomość, bo nawet dumna autorka tego dzieła nie jest w stanie spokojnie na nie patrzeć. Przerzucam się na dzierganie na drutach albo składanie origami.

Dobija mnie ta pogoda. Trzeci dzień leje, a słupek rtęci na termometrze łaskawie wskazuje 11 stopni. No halo, lipiec mamy, tak?  A ja w R A J T U Z A C H. Już naprawdę nie wymagam żeby mi za blokiem palmy rosły, ale stało by się coś komuś gdyby zamiast 11 stopni było 20? Zwłaszcza, że w łazience czeka na mnie Mount Everest prania, za który nie mam serca się zabierać, bo gdzie mi to ma schnąć? Suszarką mam suszyć, chuchać dmuchać, czy rozbijać cząsteczki wody siłą woli?

A rok temu, niemalże o tej samej porze było tak:
 

piątek, 1 lipca 2011

Send me an Angel

Nudziło mi się dziś, więc kupiłam sobie glinę i postanowiłam zostać sławną rzeźbiarką. Jednak po paru godzinach babrania się w tej szarej mazi stwierdziłam, że mogę zostać co najwyżej wyrzucona z domu, jak nie daj boże Księciunio wróci wcześniej z pracy i zobaczy do jakiego stanu doprowadziłam nasze mieszkanie. Zwłaszcza, że dwa dni wcześniej wyszorował je na błysk. A ja beztrosko uciorałam wszystko w zasięgu wzroku łącznie ze sobą i kotem. Artystka ze mnie średnia, za to talentem do robienia bałaganu spokojnie obdzieliłabym ze trzy osoby. A sprzątnąć taki bajzel będąc w ósmym miesiącu ciąży nie jest łatwo. Oj nie jest. Jednakże wizja mieszkania pod mostem skutecznie mobilizowała mnie do wysiłku. Łatwo nie było, ale spięłam pośladki  i tak oto jedynym dowodem moich niecnych poczynań jest schnący na wolnym powietrzu anioł. No powiedzmy, że anioł. W każdym razie coś co niewątpliwie z zamierzeniu "artystki" miało być aniołem ;-)

Z wieści ciążowych natomiast donoszę, że po słodkich, delikatnych kopniaczkach nie zostało nawet wspomnienie. Aktualnie córeńka z wielkim zapałem sprawdza, czy przypadkiem nie da się wydostać na zewnątrz przez matczyny brzuch. A ja coraz bardziej jestem przekonana, że może się jej ta sztuka udać, bo jak słowo daję jeszcze kilka razy tak mocno wypchnie rączkę, czy nóżkę, a brzuch mi pęknie.
Dodatkowo od kilku dni nie mogę oddychać. Sapię i rzężę niczym stary gruźlik i nijak oddechu nie mogę złapać. Mam wrażenie, że płuca przygniata mi wielka gula. O dziwo jedynie zwisając z łóżka głową w dół mogę swobodni oddychać, ale jest to raczej średnio wygodna pozycja.