niedziela, 28 sierpnia 2011

Meteorologicznie

O bogowie! Obudził mnie dziś CHŁÓD poranka i w życiu bym nie podejrzewała, że tak mnie to ucieszy. W końcu czuję się jak istota człekokształtna, a nie jak smażony na wolnym ogniu naleśnik. I dziecko mogę nakarmić bez obaw, że hektolitry wylanego potu spowodują powódź w mieszkaniu. Doprawdy nie wiem, co mi do łba strzeliło żeby myśleć, że urodzenie dziecka latem jest fajne. Owszem słoneczko, zielona trawka, ptaszki ćwierkające z oddali... ale jakimś cudem, w swym geniuszu, nie wpadłam na to, że latem mogą też być upały! I niekoniecznie podczas ich trwania będę mogła moczyć dupsko w jeziorku, popijając zimne piwko, jak to robiłam do tej pory. Niestety pozostałe pory roku również nie budzą dzikiego entuzjazmu: złota polska jesień z deszczem już od połowy września raczej nie skłania do spacerów. Zimą lubią występować mrozy oraz oblodzone chodniki, co również znacząco obniża chęć przemieszczania się gdziekolwiek. A brodzenie w pośniegowej brei wiosenną porą, na dodatek pchając przed sobą wózek też chyba mało kogo uszczęśliwia. A później się dziwią, że niż demograficzny. Ale jak tu się rozmnażać, kiedy klimat taki niekorzystny ;-)

PS
Tak, bredzę ;-) Ale to z dzikiego szczęścia, że wreszcie możemy wyjść z domu, bo od siedzenia w tych czterech ścianach (nagrzanych niczym piekarnik na dodatek) już mi na mózg padało.

środa, 24 sierpnia 2011

Żar tropików

Pozbyłam się wczoraj złudzeń, że córeńka odziedziczyła po mnie miłość do ciepła, a nieśmiało rysujące się w wyobraźni wizje wspólnego wylegiwania się na słonku rozwiały się niczym letni zefirek. Córeńka wybitnie poszła w ślady ojca, który do życia budzi się w okolicach listopada, podczas gdy całe lato snuje się po okolicy pod postacią śniętej ryby (jęczącej i marudzącej na dodatek!) Idąc w jego ślady dziecko dało mi wczoraj tak popalić, że pod wieczór sama wyglądałam jak ciepłe jeszcze zwłoki i bezczelnie o 21:00 padłam na twarz, nie dając znaków życia. Wprawdzie za długo tymi zwłokami sobie nie pobyłam, bo nastała pora karmienia i chcąc nie chcąc trzeba było wrócić do świata żywych, ale jednak te pół godziny głębokiego snu zdziałało cuda. A dziś powtórka z rozrywki. Idę wznosić modły do jakichś pogańskich bóstw o deszcz alb chociaż ciut niższe temperatury.

Zmieniając nieco temat doszłam do wniosku, że nie będę tutaj umieszczała zdjęć Emilii.  Skoro chronię własną prywatność, jej tym bardziej powinnam. A trudno to osiągnąć na blogu, do którego dostęp ma każda przypadkowa osoba. Oczywiście mogłabym się przenieść, ale zapisałam tutaj bardzo ważny kawałek swojego życia, a ponieważ sentymentalna gęś ze mnie, to miejsce wiele dla mnie znaczy. Ale żeby nie było, że mam paranoję i za każdym zakrętem i krzakiem widzę pedofilii i innych zboczeńców założyłam Emilce prywatną galerię, do wglądu osób zaprzyjaźnionych. Niestety w celu obejrzenia zdjęć potrzebne jest konto Google bądź też posiadanie poczty na gmailu. Gdyby któraś z koleżanek reflektowała proszę o zabranie głosu i zostawienie maila.

sobota, 20 sierpnia 2011

Proza życia

Odkrywam i praktykuję w stopniu zaawansowanym nieznany mi do tej pory sport - sprzątanie na czas. A wygląda to mniej więcej tak:
Karmię córeńkę, odkładam ją do łóżeczka i z obłędem w oczach latam po domu nie mogąc się zdecydować, czy zrobić pranie, poodkurzać, wyszorować sedes, czy umyć gary? I nawet jeżeli uda mi się podjąć tę jakże trudną decyzję nie gwarantuje to wcale sukcesu, albowiem nie znacie dnia ani godziny kiedy córeńka stwierdzi, że najlepiej jej jednak w matczynych ramionach, co zazwyczaj ogłasza całą mocą swoich maleńkich płuc. Zdarza się więc czasem, że zostawiam gospodarstwo domowe w stanie sugerującym, że chwilę wcześniej przetoczyło się przez nie tornado i lecę utulić kwilące dziecię. Wczoraj na przykład przyleciałam do niej z szamponem na głowie, bo potrzeba bliskości dopadła ją akurat kiedy postanowiłam umyć sobie włosy. I nie działają prośby, groźby ani łagodna perswazja "już już córeńko, zaraz do ciebie przyjdę" Córeńka wyznaje zasadę - Ma być NATCHMIAST, bo jak nie to będę wrzeszczała tak głośno i zapamiętale aż któryś z sąsiadów zadzwoni po opiekę społeczną. Nie pozostaje mi zatem nic innego jak rzucić wszystko i pędzić na złamanie karku sprawdzić jakaż to krzywda dzieje się potomstwu.
W międzyczasie dziecię postanawia zrobić kupę, a ponieważ trafił nam się wyjątkowo higieniczny egzemplarz naturalnym jest, że z kupą leżeć nie będzie i choćby nawet wyrodna matka chciała fakt istnienia kupy chwilowo zignorować, to nie bardzo się da, bo syrenę alarmową wyłączyć może tylko nowy, czysty i pachnący pampers. I kiedy już myślę sobie, że sytuacja została opanowana i uda mi się wrócić i uprzątnąć domowy nieład okazuje się, że w tej oto chwili dzieciątko zgłodniało i nie wytrzyma bez jedzenia ani sekundy dłużej. Karmię więc, odkładam dziecię do łóżeczka i z obłędem w oczach latam po domu...

wtorek, 16 sierpnia 2011

Termin porodu ;-)

Właśnie dziś nasza mała  Kuleczka powinna przyjść na świat, a tymczasem ma już 2 tygodnie. Sama nie wiem kiedy to zleciało i wciąż jeszcze nie mogę uwierzyć, że naprawdę ją urodziłam.
W piątek odebraliśmy akt urodzenia, jeszcze tylko do załatwienia został PESEL i nasza córeńka już oficjalnie zostanie dumną obywatelką Rzeczpospolitej Polskiej ;-P
W weekend natomiast mieliśmy w planach wybrać się na pierwszy spacer. Do tej pory tylko wietrzyliśmy Małą na balkonie. Niestety w sobotę plany pokrzyżowała nam burza, w niedzielę goście, a wczoraj mieliśmy mały kryzys, bo głupia matka nażarła się nie wiadomo czego i biedne dzieciątko cały dzień męczyło się z bólem brzuszka. Na szczęście dziś już jest dobrze, a ja chyba zacznę się odżywiać samymi sucharami i wodą. I niech mi nikt farmazonów nie wciska, że karmiąca matka powinna jeść wszystko. Bo pal licho gdyby to mi miało coś dolegać, ale patrzenie jak takie maleństwo płacze i pręży się jest stanowczo ponad moje siły.

niedziela, 14 sierpnia 2011

Z cyklu: Dialogi

W porywie romantyzmu wpakowałam się Księciuniowi na kolana...

on: co tam grubasku?
ja: już nie jestem gruba
on: hmm... nic się nie martw, coś na to poradzimy
ja: i co zrobicie?
on: zgrubniemy cię

Aha.

czwartek, 11 sierpnia 2011

Początki

Dziś po raz pierwszy zostałyśmy same i mam lekkiego stresa. Na szczęście córeńka póki co jest aniołem i głównie je, śpi i robi pieluchowe niespodzianki. Nie wiem czy to normalne praktyki, ale moja położna kazała karmić ją co 2 godziny, więc mam naprawdę niewiele czasu na inne rzeczy. W zasadzie dzień mija mi głównie na siedzeniu z cycem na wierzchu i przyssanymi do niego usteczkami. Na dodatek zaczęłam przejawiać pierwsze objawy nadopiekuńczości i nieustannie zamartwiam się a to tym żeby nie mieć kryzysu laktacyjnego, a to tym żeby mała nie miała kolek albo żeby nie dostała pleśniawek, albo żeby nie zrobiły się jej odparzenia. Pomysłów mam naprawdę sporo. Normalnie paranoja postępująca. Chyba idę zacząć ćwiczyć jogę, czy tam inne medytacyjne hokus-pokus.

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

"Krótka" historia pewnego porodu ;-)

Słowem wstępu chciałam gorąco podziękować za wszystkie gratulacje, które spłynęły na nas z okazji pojawienia się na świecie naszej córeńki. Mam nadzieję, że nie będziecie miały mi za złe, że robię to hurtem, ale czas, czas, czas... a raczej nieustanny jego brak ;-) A tu jeszcze zachciewa mi się napisać o porodzie. No naprawdę, fanaberie!

Co ciekawego można napisać o porodzie? W zasadzie niewiele. Te które rodziły doskonale temat znają i to od najgłębszej strony, a tym którym jeszcze nie rodziły polecam obejrzeć „Teksańską masakrę piłą mechaniczną” Ha, ha, ha... Żartowałam ;-)

Jako kobieta świeżo doświadczona porodowo mogę napisać jedno: nie taki wilk straszy jak go malują. I z całym szacunkiem dla wszystkich niewiast, ale uważam że gro mrożących krew w żyłach opowieści na temat porodu bierze się ze zwykłej histerii rodzących. Jasne że to nic miłego, że boli jak cholera i zanim wydasz na świat to upragnione dziecię masz ochotę wyskoczyć przez okno porodówki, ale pamiętaj kobieto że jesteś niesamowitą szczęściarą, bo miliony innych kobiet na świecie oddałoby wszystko żeby znaleźć się na twoim miejscu i milionom nie dane będzie. Dlatego uważam, że żadna kobieta która szczęśliwie wydała na świat dziecko nie ma prawa na poród narzekać. Może być co najwyżej wdzięczna, że mogła tego bólu doświadczyć.

Tyle filozofii. Reszta będzie zawierała przydługawe, ciągnące się niczym stara guma w majtkach, chaotyczne wspomnienia autorki, spisane ku pamięci, na wypadek gdyby kiedyś skleroza nie pozwalała mi przypomnieć sobie jak to z tym porodem było.

Zaczęło się niewinnie. O północy obudził mnie skurcz, ale ponieważ wszelkie możliwe skurcze już od wielu tygodniu nie były mi obce postanowiłam go zignorować. 10 minut później obudził mnie następny. W przebłysku geniuszu wpadłam na to, że chyba się zaczęło. Noc minęła mi na sprawdzaniu, czy może jednak przypadkiem  nie zasnę, na przemian ze snuciem się po domu w charakterze błędnej owcy. O 5:00 pożegnałam się z łóżkiem definitywnie i przeniosłam do wanny (w międzyczasie odszedł mi czop śluzowy) Potem jeszcze pomalowałam sobie paznokcie (tak, tak, serio miałam takie pomysły) wyszczotkowałam kota, podlałam kwiatki, polatałam po blogach i w swej niefrasobliwości napisałam smsa do mamy, która na wzmiankę o regularnych skurczach (już co 7 minut) dostała histerii i kazała mi już-teraz-zaraz-natychmiast jechać do szpitala. Obudziłam Księciunia, wysłałam go do piekarni, zjadłam śniadanie, w międzyczasie odpisałam na 100 smsów od wszystkich krewnych i znajomych królika, których mamusia zdążyła już poinformować, że rodzę i pojechaliśmy.
Do szpitala dotarłam po 11:00 ze skurczami co 5minut i niejasnym wrażeniem, że chyba jednak wcale nie chcę JESZCZE rodzić, czym oczywiście nikt się nie przejął, a już najmniej pchająca się na świat córeńka. Potem poszło szybko.
Z izby przyjęć trafiłam na blok porodowy, kolejno zaliczyłam KTG, badanie wewnętrzne i USG – werdykt:  rozwarcie na 4cm i akcja porodowa w pełnym rozkwicie. Dostałam łóżko na sali porodowej i polazłam po Księciunia, który miał mnie zabawiać do czasu aż poród wkroczy w ostatnią fazę. Już wcześniej w pełnej zgodzie ustaliliśmy, że jego obecność przy porodzie nie jest niezbędna, a wręcz niewskazana (dziecka za mnie na świat nie wypchnie, tak? a „piękno porodu” może sobie obejrzeć na National Geographic na przykładzie antylopy, jeżeli kiedyś będzie miał taki kaprys). Nie mam nic do porodów rodzinnych, jeśli ktoś czuje taką potrzebę, to proszę bardzo, nic mi do tego, ale uważam że skoro matka natura wymyśliła, że w przyrodzie 99,9% samic rodzi w samotności, to chyba ma to głębszy sens i naprawdę nie widzę potrzeby podważania praw rządzących światem od zarania dziejów tylko dlatego, że akurat  przyszło mi żyć w czasach, gdzie modne jest rodzić z partnerem. A do tego zdecydowanie wolę żeby Księciuniowi moja wagina kojarzyła się raczej z początkową fazą produkcji potomstwa, a nie krwawą masakrą podczas której dziecko z trudem przeciska się na świat.
Ale wracają do tematu. Siedzieliśmy na tej porodówce niczym dwa kołki w płocie. Umilaliśmy sobie czas, a to komentując obrazy widziane przez okno, a to wygadując jakieś głupoty, a to coś tam sobie żartując. W międzyczasie poskakałam na piłce, wytarzałam się na worku, polatam pod prysznic, ogólnie było wesoło z małymi przerwami na skurcze (już co 3 minuty). Niestety rozwarcie postępowało w iście ślimaczym tempie i po 3 godzinach wynosiło 5cm. A i wody płodowe też jakoś nie miały ochoty odchodzić. I przyznam szczerze, że to się robiło trochę nudne.
O 17:00 położna (skądinąd fantastyczna kobieta – dzięki wam niebiosa, że rodziłam akurat z nią) wyskoczyła z propozycją przebicia pęcherza płodowego. Brzmiało lekko sadystycznie, ale ku własnemu zdziwieniu zgodziłam się. Poczekała na kolejny skurcz, coś tam nacisnęła i mieliśmy potop szwedzki. No to się przejęłam, że teraz to już POWINNAM urodzić, pomachałam Księciuniowi chustką na pożegnanie i jak mi dowaliło skurczami po kręgosłupie to prawie zjechałam z tego łóżka. A tu jeszcze masz nie przeć tylko prawidłowo oddychać, żeby ułatwić dziecku przesuwanie się w kanale rodnym. O bogowie, to jest dopiero wyższa szkoła magii. Oczywiście nikt ci głowy nie urwie jeżeli będziesz miała w nosie dobre rady i będziesz parła, i wrzeszczała niczym żywcem obdzierana ze skóry, ale nieśmiało radzę jednak słuchać położnej, bo kobieta na pewno wie co mówi.
Urodziłam w trzecim skurczu partym, nie ukrywam że głównie dzięki pani Basi, która chyba telepatycznie odgadywała jak długo trwa skurcz i fantastycznie instuowała mnie, co robić w każdej kolejnej sekundzie. Niestety nie obyło się bez nacięcia, bo okazało się, że jestem tak wąska, że nawet taka drobinka jak Emilia nie mogła się przecisnąć. No już trudno. Mus to mus. Nawet jeśli teraz okolice mojego krocza wyglądają jak bliżej niezidentyfikowany ochłap mięsa z wystającymi tu i ówdzie szwami. Zresztą podejrzewam, że nawet gdyby chcieli mi obciąć nogę, wyciąć nerkę i wywiercić dziurę w czaszce, bo to pomogłoby dziecku się urodzić, też bym nie protestowała. Kobieta w takiej chwili naprawdę jest superjednostką o nadludzkich siłach i taki Batman, czy Supermen mogą się schować. I z ręką na sercu potwierdzam iż prawdą, szczerą prawdą i najprawdziwszą prawdą jest to, że wystarczy zobaczyć ten maleńki cud, który dopiero zaczerpną swój pierwszy oddech i w ułamku sekundy zapomina się o całym bólu. Jak babcię kocham, jak tylko ją ujrzałam byłam w stanie zeskoczyć z tego łóżka i polecieć obwieścić światu, że zostałam mamą najcudowniejszej istoty pod słońcem. Nie poleciałam tylko dlatego, że kazali mi rodzić łożysko (oraz byłam niestosownie ubrana do wypadu na miasto) Rodzenie łożyska szczerze powiedziawszy przegapiłam i dopiero jak lekarz sprawdzał, czy wyszło w całości zastanowiłam się co to za krwisty flak?

A później już tylko leżysz sobie z dzieciątkiem na piersi, patrzysz jak oddycha i płaczesz. Wylewasz wprost ocean łez i zastanawiasz się jak to możliwe, że można być tak bezgranicznie szczęśliwym. Od 6 dni nieustannie się nad tym zastanawiam i od 6 dni nie potrafię znaleźć odpowiedzi. Do tej pory twierdziłam, że bycie w ciąży jest cudowne, tak, wciąż tak myślę, ale bycie mamą jest po tysiąckroć wspanialsze!

piątek, 5 sierpnia 2011

Home Sweet Home

Ladies & Gentlemen z przyjemnością przedstawiam nasz prywatny, osobisty ósmy cud świat - Emilię.


Jak widać na załączonym obrazku nie mamy zbyt wielkich wątpliwości, kto w tej rodzinie będzie rządził, co pretendentka do tronu postanowiła zaprezentować przyjściem na świat dwa tygodnie przed terminem. A co się będzie gniotła w matczynym brzuchu skoro wkoło tak wesoło. Hmm, to jeszcze zależy komu, bo matce chwilowo tak jakby mało do śmiechu, gdyż zdecydowanie wolałaby się składać tylko z górnej połowy ciała, bo dolna nadaje się do wymiany albo przynajmniej do kapitalnego remontu ;-) Ale o porodzie rozpiszę się innym razem, bo to dosyć obszerny materiał, a chwilowo sił brak i córeńka wisi na cycu. W każdym razie jesteśmy zdrowe i przeszczęśliwe! :-)

I serdecznie dziękuję za wszystkie ciepłe słowa i trzymanie kciuków.

wtorek, 2 sierpnia 2011

News dnia

Poszłam rodzić.
Zaraz wracam ;-)