poniedziałek, 8 sierpnia 2011

"Krótka" historia pewnego porodu ;-)

Słowem wstępu chciałam gorąco podziękować za wszystkie gratulacje, które spłynęły na nas z okazji pojawienia się na świecie naszej córeńki. Mam nadzieję, że nie będziecie miały mi za złe, że robię to hurtem, ale czas, czas, czas... a raczej nieustanny jego brak ;-) A tu jeszcze zachciewa mi się napisać o porodzie. No naprawdę, fanaberie!

Co ciekawego można napisać o porodzie? W zasadzie niewiele. Te które rodziły doskonale temat znają i to od najgłębszej strony, a tym którym jeszcze nie rodziły polecam obejrzeć „Teksańską masakrę piłą mechaniczną” Ha, ha, ha... Żartowałam ;-)

Jako kobieta świeżo doświadczona porodowo mogę napisać jedno: nie taki wilk straszy jak go malują. I z całym szacunkiem dla wszystkich niewiast, ale uważam że gro mrożących krew w żyłach opowieści na temat porodu bierze się ze zwykłej histerii rodzących. Jasne że to nic miłego, że boli jak cholera i zanim wydasz na świat to upragnione dziecię masz ochotę wyskoczyć przez okno porodówki, ale pamiętaj kobieto że jesteś niesamowitą szczęściarą, bo miliony innych kobiet na świecie oddałoby wszystko żeby znaleźć się na twoim miejscu i milionom nie dane będzie. Dlatego uważam, że żadna kobieta która szczęśliwie wydała na świat dziecko nie ma prawa na poród narzekać. Może być co najwyżej wdzięczna, że mogła tego bólu doświadczyć.

Tyle filozofii. Reszta będzie zawierała przydługawe, ciągnące się niczym stara guma w majtkach, chaotyczne wspomnienia autorki, spisane ku pamięci, na wypadek gdyby kiedyś skleroza nie pozwalała mi przypomnieć sobie jak to z tym porodem było.

Zaczęło się niewinnie. O północy obudził mnie skurcz, ale ponieważ wszelkie możliwe skurcze już od wielu tygodniu nie były mi obce postanowiłam go zignorować. 10 minut później obudził mnie następny. W przebłysku geniuszu wpadłam na to, że chyba się zaczęło. Noc minęła mi na sprawdzaniu, czy może jednak przypadkiem  nie zasnę, na przemian ze snuciem się po domu w charakterze błędnej owcy. O 5:00 pożegnałam się z łóżkiem definitywnie i przeniosłam do wanny (w międzyczasie odszedł mi czop śluzowy) Potem jeszcze pomalowałam sobie paznokcie (tak, tak, serio miałam takie pomysły) wyszczotkowałam kota, podlałam kwiatki, polatałam po blogach i w swej niefrasobliwości napisałam smsa do mamy, która na wzmiankę o regularnych skurczach (już co 7 minut) dostała histerii i kazała mi już-teraz-zaraz-natychmiast jechać do szpitala. Obudziłam Księciunia, wysłałam go do piekarni, zjadłam śniadanie, w międzyczasie odpisałam na 100 smsów od wszystkich krewnych i znajomych królika, których mamusia zdążyła już poinformować, że rodzę i pojechaliśmy.
Do szpitala dotarłam po 11:00 ze skurczami co 5minut i niejasnym wrażeniem, że chyba jednak wcale nie chcę JESZCZE rodzić, czym oczywiście nikt się nie przejął, a już najmniej pchająca się na świat córeńka. Potem poszło szybko.
Z izby przyjęć trafiłam na blok porodowy, kolejno zaliczyłam KTG, badanie wewnętrzne i USG – werdykt:  rozwarcie na 4cm i akcja porodowa w pełnym rozkwicie. Dostałam łóżko na sali porodowej i polazłam po Księciunia, który miał mnie zabawiać do czasu aż poród wkroczy w ostatnią fazę. Już wcześniej w pełnej zgodzie ustaliliśmy, że jego obecność przy porodzie nie jest niezbędna, a wręcz niewskazana (dziecka za mnie na świat nie wypchnie, tak? a „piękno porodu” może sobie obejrzeć na National Geographic na przykładzie antylopy, jeżeli kiedyś będzie miał taki kaprys). Nie mam nic do porodów rodzinnych, jeśli ktoś czuje taką potrzebę, to proszę bardzo, nic mi do tego, ale uważam że skoro matka natura wymyśliła, że w przyrodzie 99,9% samic rodzi w samotności, to chyba ma to głębszy sens i naprawdę nie widzę potrzeby podważania praw rządzących światem od zarania dziejów tylko dlatego, że akurat  przyszło mi żyć w czasach, gdzie modne jest rodzić z partnerem. A do tego zdecydowanie wolę żeby Księciuniowi moja wagina kojarzyła się raczej z początkową fazą produkcji potomstwa, a nie krwawą masakrą podczas której dziecko z trudem przeciska się na świat.
Ale wracają do tematu. Siedzieliśmy na tej porodówce niczym dwa kołki w płocie. Umilaliśmy sobie czas, a to komentując obrazy widziane przez okno, a to wygadując jakieś głupoty, a to coś tam sobie żartując. W międzyczasie poskakałam na piłce, wytarzałam się na worku, polatam pod prysznic, ogólnie było wesoło z małymi przerwami na skurcze (już co 3 minuty). Niestety rozwarcie postępowało w iście ślimaczym tempie i po 3 godzinach wynosiło 5cm. A i wody płodowe też jakoś nie miały ochoty odchodzić. I przyznam szczerze, że to się robiło trochę nudne.
O 17:00 położna (skądinąd fantastyczna kobieta – dzięki wam niebiosa, że rodziłam akurat z nią) wyskoczyła z propozycją przebicia pęcherza płodowego. Brzmiało lekko sadystycznie, ale ku własnemu zdziwieniu zgodziłam się. Poczekała na kolejny skurcz, coś tam nacisnęła i mieliśmy potop szwedzki. No to się przejęłam, że teraz to już POWINNAM urodzić, pomachałam Księciuniowi chustką na pożegnanie i jak mi dowaliło skurczami po kręgosłupie to prawie zjechałam z tego łóżka. A tu jeszcze masz nie przeć tylko prawidłowo oddychać, żeby ułatwić dziecku przesuwanie się w kanale rodnym. O bogowie, to jest dopiero wyższa szkoła magii. Oczywiście nikt ci głowy nie urwie jeżeli będziesz miała w nosie dobre rady i będziesz parła, i wrzeszczała niczym żywcem obdzierana ze skóry, ale nieśmiało radzę jednak słuchać położnej, bo kobieta na pewno wie co mówi.
Urodziłam w trzecim skurczu partym, nie ukrywam że głównie dzięki pani Basi, która chyba telepatycznie odgadywała jak długo trwa skurcz i fantastycznie instuowała mnie, co robić w każdej kolejnej sekundzie. Niestety nie obyło się bez nacięcia, bo okazało się, że jestem tak wąska, że nawet taka drobinka jak Emilia nie mogła się przecisnąć. No już trudno. Mus to mus. Nawet jeśli teraz okolice mojego krocza wyglądają jak bliżej niezidentyfikowany ochłap mięsa z wystającymi tu i ówdzie szwami. Zresztą podejrzewam, że nawet gdyby chcieli mi obciąć nogę, wyciąć nerkę i wywiercić dziurę w czaszce, bo to pomogłoby dziecku się urodzić, też bym nie protestowała. Kobieta w takiej chwili naprawdę jest superjednostką o nadludzkich siłach i taki Batman, czy Supermen mogą się schować. I z ręką na sercu potwierdzam iż prawdą, szczerą prawdą i najprawdziwszą prawdą jest to, że wystarczy zobaczyć ten maleńki cud, który dopiero zaczerpną swój pierwszy oddech i w ułamku sekundy zapomina się o całym bólu. Jak babcię kocham, jak tylko ją ujrzałam byłam w stanie zeskoczyć z tego łóżka i polecieć obwieścić światu, że zostałam mamą najcudowniejszej istoty pod słońcem. Nie poleciałam tylko dlatego, że kazali mi rodzić łożysko (oraz byłam niestosownie ubrana do wypadu na miasto) Rodzenie łożyska szczerze powiedziawszy przegapiłam i dopiero jak lekarz sprawdzał, czy wyszło w całości zastanowiłam się co to za krwisty flak?

A później już tylko leżysz sobie z dzieciątkiem na piersi, patrzysz jak oddycha i płaczesz. Wylewasz wprost ocean łez i zastanawiasz się jak to możliwe, że można być tak bezgranicznie szczęśliwym. Od 6 dni nieustannie się nad tym zastanawiam i od 6 dni nie potrafię znaleźć odpowiedzi. Do tej pory twierdziłam, że bycie w ciąży jest cudowne, tak, wciąż tak myślę, ale bycie mamą jest po tysiąckroć wspanialsze!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz