Parę miesięcy temu z córeńką przyrośniętą do rąk marzyłam o kimś do pomocy w ogarnianiu domowego chaosu i ani się obejrzałam, a moje prośby zostały wysłuchane, choć niezupełnie w sposób, o jakim myślałam. Emilka odkryła w sobie powołanie do niesienia pomocy bliźnim, ze szczególnym uwzględnieniem styranej matki. Małe łapki nieustannie garną się do pomocy, a że zazwyczaj polega ona na wyłączaniu odkurzacza, wychlapywaniu wody z wiadra, czy wyrzucaniu załadowanego do pralki prania, to już trudno. Trzeba było precyzyjnie określić pożądany zakres pomocy. A tak masz babo, co chciałaś i nie narzekaj.
Do tej pory podczas sprzątania mieszkania Emilka siedziała/stała grzecznie w łóżeczku i obserwowała wszystko z ciekawością, a ja sprężając się miałam z grubsza posprzątane w pół godziny. Niestety któregoś pięknego dnia Księciunio wpadł na pomysł wyjęcia dwóch szczebelków z łóżeczka żeby dziecię mogło sobie wchodzić i wychodzić kiedy zechce, no i jak się nietrudno domyślić dziwnym zbiegiem okoliczności wychodzi za każdym razem kiedy tylko pomyślę o porządkach. Zakres sprzątania niby ten sam, a wszystko zajmuje mi 3 razy więcej czasu, z czego większość chodzę i przenoszę Emilkę z kąta w kąt, zabieram jej mokre ścierki, wycieram rozchlapaną wodę, zbieram porozrzucanie na podłogę rzeczy, przestawiam wiadro, tłumaczę że nie wolno bawić się kablem z odkurzacza i lizać piany z płynu do podłóg. A kiedy już skończę, czuję się jakbym właśnie skończyła tyrać w kamieniołomie i mam ochotę skrócić głowę rodziny o głowę za takie ułatwienie mi życia.
A dziś to już w ogóle przeżyłam załamanie nerwowe. Skończyłam sprzątać, posadziłam Emilkę na kawałku wyschniętej już podłogi, dałam jej w łapki niekapek z sokiem i poszłam wylać wodę. Wróciłam i jaki widok zastałam? Ano moje nad wyraz szczęśliwe dziecko siedzące w kałuży soku i rozsmarowujące go na mojej świeżutko umytej podłodze, szybie z okna balkonowego, ścianie i sobie. Niekapek! Cholera by go!