poniedziałek, 30 stycznia 2012

Akrobacje z ziemniakiem w tle

Nie mam siły do tego Onetu. Od rana uparcie wmawia mi, że mój blog nie istnieje na przemian z tym, że jednak nic mu nie dolega.

Potrzeba mi waszego doświadczenia - czy ziemniaki mogą uczulać? Wprowadziłam je Emilce do diety i zrobiła się jej na policzku czerwona szorstka plama, składająca się z takich jakby maleńkich, gęsto usianych krosteczek. Nie mam pojęcia co to może być, tym bardziej że występuje tylko w tym jednym miejscu. Obserwuję to od kilku dni, ale jak dotąd nie zauważyłam żeby chciało zacząć znikać. A nie uśmiecha mi się w tym mrozie latać gdzieś po lekarzach.

Poza tym ostatnio ulubionym zajęciem córeńki stało się obracanie się na brzuch. Wystarczy na chwilę gdzieś ją położyć i od razu jest myk na brzuch. Po czym przypomina sobie, że przecież ona NIE lubi tej pozycji, a ponieważ jeszcze nie odkryła tajemnego triku obracania się z powrotem na plecy zaczyna się lament. Czasem potrafimy spędzić dłuższą chwilę przewracając się tak w tę i we w tę. Ale w największe zdumienie wprawiła mnie dziś w nocy. Budzę się, patrzę a ona leży na brzuszku, podpiera się na nadgarstkach, patrzy na mnie i uśmiecha się szeroko. Całkowicie mnie tym rozłożyła :-) W takich momentach gorąco żałuję, że ludzkie oko nie ma funkcji robienia zdjęć, bo tak naprawdę większość tych naprawdę wyjątkowych momentów bezpowrotnie umyka i nie zostaje po nich żaden ślad.

czwartek, 26 stycznia 2012

Ludzkie tragedie

Chciałam napisać kolejną notkę o naszym życiu, ot opisać jakiś jego banalny fragment, błahostkę, drobnostkę, kawałeczek historii budującej nasz prywatny mikrokosmos, ale nie potrafię. Patrzę na naszą piękną córeńkę tak spokojnie śpiącą obok mnie na łóżku, a łzy kapią mi na klawiaturę. Myślę o sześciomiesięcznej Magdzie, którą ktoś brutalnie oderwał od wszystkiego, co znała i wszystkich którzy byli jej bliscy. Myślę o maleńkiej dziewczynce, która nie zaśnie dziś w swoim łóżeczku. Myślę ile łez już musiała wylać tęskniąc do matczynych ramion.
Do tej pory wydawało mi się, że najstraszniejszą rzeczą jaka może spotkać rodziców jest śmierć dziecka. Dziś uświadomiłam sobie, że przeżyć porwanie dziecka  jest czymś o wiele gorszym. Czymś co potrafi strącić na same dno piekła, bez nadziei na odnalezienie drogi powrotnej. Nie potrafię nawet wyobrazić sobie rozpaczy rodziców w takiej sytuacji.  Nie potrafię wyobrazić sobie jak można nie oszaleć od tej niewiedzy, nieustannego zastanawiania się czy nasze dziecko żyje, gdzie jest, czy nie dzieje mu się krzywda, czy nie cierpi... Nie potrafię wyobrazić sobie, co czuje matka odliczając każdą kolejną godzinę rozstania ze swoim dzieckiem, wiedząc że każda z tych godzin coraz bardziej zmniejsza szansę na jego odnalezienie. I nie potrafię wyobrazić sobie jak wiele zła musi nosić w sobie człowiek, by być zdolnym do takiego czynu.

Patrzę na Emilkę, wsłuchuję się w jej spokojny oddech, gładzę palcem jej maleńką rączkę i powtarzam sobie w myślach: tak, córeczko jesteś bezpieczna i dopóki starczy mi życia z zaciętością lwicy będę cię chroniła i broniła przed całym złem tego świata. I nigdy nie pozwolę żeby spotkała cię jakaś krzywda.

Czy mama małej Magdy też jej tak mówiła?

niedziela, 22 stycznia 2012

O trudach macierzyństwa

Pewne rzeczy wchodzą w krew. Po paru miesiącach błądzenia i odnajdywania się w trudnej roli bycia matką ogrom czynności potrafiłabym zrobić z zamkniętymi oczami, wyrwana ze snu w środku nocy. Bez zająknięcia potrafiłabym też określić na podstawie jednego rzutu okiem albo uchem, czy moje dziecko jest głodne, zmęczone, znużone, czy zwyczajnie ma muchy w nosie. Czy to znaczy, że jest coraz łatwiej? Pobożne życzenie. Jest coraz trudniej!

Coraz trudniej taszczyć mi na górę wózek. Wiadomo córeńka coraz cięższa, a starej matce sił nie przybywa. Stękam i jęczę na każdym półpiętrze niczym w ostatnim stadium agonii. I za każdym razem jestem wręcz przekonana, że jeżeli jakimś cudem uda mi się dotrzeć przed własną wycieraczkę, to padnę na nią na twarz i żadna siła mnie stamtąd nie ruszy.
Coraz trudniej zmienia się pieluchy. To już nie czasy kiedy rozkoszny bobasek leżał nieruchomo, mrugał oczkami i czekał aż mama zapakuje go w czystą, pachnącą pieluszkę.  Teraz rozkoszny bobasek  wierci się, kręci, wygina, obraca na brzuszek, wierzga nogami i wyczynia takie akrobacje, że matka powoli zaczyna tracić nadzieję, że tę pieluchę jednak da się założyć.
Coraz trudniej połączyć karmienie dziecięcia z  własnymi przyjemnościami. Bezpowrotnie minęły czasy, kiedy córeńka mlaskała sobie słodko mleczko, a rodzicielka pochłaniała w tym czasie kolejne strony lektury. Teraz można przecież mlaskać słodko mleczko jednocześnie ugniatając maminy cyc, sprawdzając jak bardzo elastyczny jest sutek, gaworząc, rozglądają się na boki, strzelając uśmiechami i próbując dosięgnąć znajdującą się w pobliżu poduszkę.
Coraz trudniej obciąć małe paznokietki. Czynność ta zaczyna przypominać wręcz manewry na poligonie komandosów, połączone z rozbrajaniem bomby i operacją na otwartym sercu. I pomyśleć, że jeszcze miesiąc temu uważałam, że obcięcie dziecku paznokci jest tak banalną czynnością, że nawet przedszkolak by sobie poradził. O losie, aleś mnie pokarał. Teraz mało tego że muszę uważać, żeby nie obciąć córeńce palca, co przy jej machaniu rączkami nie byłoby wcale trudne do osiągnięcia, to jeszcze muszę uważać żeby te machające rączki nie wytrąciły mi nożyczek, nóżka nie trafiła mnie w zęby, a mały paluszek w oko (co miało miejsce wczoraj, dzięki czemu popękały mi naczynka krwionośne i wyglądam jak czerwonooka odmiana świnki morskiej)

Ale przecież nikt nie obiecywał, ze będzie łatwo ;-)
~~~~~~~
W tym roku moi rodzice po raz pierwszy obchodzą dzień babci i dziadka, z tej okazji życzymy im STU lat życia oraz niekończących się pokładów energii i sił (jakże potrzebnych do noszenia i wygłupiania się z wnusią ;-)

środa, 18 stycznia 2012

Zimowe wyzwanie nr1

Z lekką obawą wyruszyłam wczoraj na podbój pierwszych tej zimy zasp i zawiei. W Ó Z K I E M. I z głęboką ulgą mogę przyznać, że nasz wóz bojowy firmy Tako jest absolutnie niezawodny w każdych warunkach, chociaż ciężkie to ustrojstwo do tego stopnia, że taszcząc go po schodach klnę sobie w myślach na czym świat stoi. O pardon! Klęłam, bo już stanowczo nie będę! A to za sprawą spotkania  na osiedlowym chodniczku z bliżej nieznaną mi panią pchającą w pocie czoła i z obłędem w oczach jakieś fikuśne wózko-coś, które robiło dokładnie wszystko tylko nie jechało, dzięki czemu jeszcze mocniej pokochałam naszą fioletową brykę, którą nawet w śniegu po kolana można pchać jednym paluszkiem. Pal licho schody, jeździ się rewelacyjnie!

I chociaż nie lubię zimy w mieście, to ku własnemu zaskoczeniu odkryłam, że ten spacer niesamowicie podładował mi akumulatory. Tak mnie później energia męczyła, że  wysprzątałam całe mieszkanie, ugotowałam obiad na dwa dni i jeszcze bułki upiekłam. I to wszystko z córeńką pod pachą, bo męski pierwiastek naszej rodziny udał się poszerzać swą wiedzę zawodową, więc zostałyśmy same na włościach, co w najmniejszym stopniu nie jest fajne.  Raz, że lubimy być w komplecie, dwa - generalnie to ja jestem bardzo odważna, ale nocą w pustym mieszkaniu nawet paprotka potrafi przerażać. Choć i tak wdzięczna jestem okropnie, że mieszkamy w bloku, a nie w jakimś malowniczym domku pod lasem na skraju miasteczka, gdzie zapewne dostałabym zawału przy byle skrzypnięciu podłogi ;-)

niedziela, 15 stycznia 2012

O, Ela straciłaś przyjaciela

Wzięłam się w końcu za prasowanie, a musicie wiedzieć, że odkąd średnio dwa razy w tygodniu tkwię nad deską do prasowania, nie jest to moja ulubiona czynność i zabranie się za nią wymaga odpowiedniego przygotowania psychicznego (czytaj wmówienia sobie, że jednak bardzo lubię prasowanie, żyć bez niego nie mogę i w ogóle marzę o wzięciu do ręki żelazka) Dumna więc byłam z siebie okropnie, że w końcu mi się udało, zwłaszcza że córeńka zajęła się sobą, ćwicząc naciąganie bluzeczki na głowę. Niestety rezultaty chyba jej nie satysfakcjonowały, bo dosyć szybko się znudziła, porzucając bluzkę i bucząc sobie pod nosem.
- mmmmgghydggg - powiedziało dziecko wyraźnie niezadowolone ze swojej aktualnej sytuacji życiowej
- no co tam, robaczku? - zapytała głupkowato matka, bo przecież posiada uszy i wyraźnie słyszała dochodzące z łóżeczka buczenie
- mmggghrrrr - doprecyzowało dziecko, żeby nie było niejasności, że dłużej leżeć nie zamierza
- poleż jeszcze chwileczkę - ćwierkała radośnie matka, jednocześnie zwiększając szybkość ruchów żelazka, bo bardzo chciała skończyć prasować choć jeden stosik żałośnie spoglądającego na nią prania.
Wkurzyło to córeńkę porządnie, bo kto to widział tak bezczelnie dziecko ignorować i przywołała matkę do porządku, wykrzykując:
- ELA!

Hę? Jaka kurde Ela?

czwartek, 12 stycznia 2012

Dziecko mnie bije

Łyżeczką, którą na dodatek chwilę wcześniej odebrało mi z ręki. Tak, tak skończyły się czasy,kiedy grzecznie leżałam i czekałam aż ktoś włoży mi do ręki grzechotkę. Teraz droga matko zamontuj sobie dodatkowe trzy pary oczu, bo wystarczy chwila nieuwagi, a małe łapki już zaciskają się na jakimś mrocznym obiekcie pożądania. Tym sposobem pozbyłam się wczoraj łańcuszka, który bezczelnie dyndał córeńce przed oczami (no to już nie dynda, leży i dogorywa w dwóch kawałkach) Dłuższą chwilę mocowałam się żeby wyjąc jej z łapek tubkę maści, bo nieopatrznie stanęłam za blisko póki z dziecięcymi kosmetykami. A na deser pogniotła mi stronę w książce (Wypożyczonej z biblioteki – nie wiecie może przypadkiem, czy można to rozprasować albo w jakiś inny tajemny sposób przywrócić do stanu pierwotnego?) Próba zerwania firanek w oknie też już się odbyła, a jakże. Ciężkie czasy nastają, proszę państwa, oj ciężkie ;-)
Poza dorobieniem się lepkich rączek, do których przyczepia się wszystko, co tylko znajdzie się w ich zasięgu, Emilia odkryła kocicę. Całkiem świadomie wodzi za nią wzrokiem, śmieje się do niej i zagaduje, i zupełnie nie przeszkadza jej fakt, że kocica na ogół nie odpowiada. Za to najwyraźniej widzi w córeńce dodatkową parę rąk do głaskania, bo przy każdej okazji pcha się do Emilii z łepetyną i dotyka ją łapą, z jasnym przekazem "no głaszcz mnie", co będziecie mogły podziwiać w formie filmu na zdjęciowym (o ile łaskawie zechce się w końcu załadować na serwer)

wtorek, 10 stycznia 2012

Centrum Zdrowia Dziecka

Byliśmy dziś na kontroli z naszym towarzyszem niedoli - naczyniakiem. Oczywiście od wczoraj zaczęłam cierpieć na paranoję, że jednak w ciągu tych 2 miesięcy urósł, w związku z czym w gabinecie byłam trochę nieznośna. W końcu pan doktor spojrzał na mnie znad okularów i powiedział; cytuję: "matka, weź ty się uspokój, wszystko jest pięknie"  I chociaż nie widzę spektakularnych zmian w wyglądzie naczyniaka, wierzę panu doktorowi na słowo. Niejedno już w życiu widział, o czym świadczy chociażby korytarz pełen małych pacjentów ze zdiagnozowanymi chorobami nowotworowymi. Podziwiam ludzi, którzy potrafią pracować w takich miejscach. Ja patrząc na te maleńkie buzie miałam ochotę wykrzyczeć temu, tam na górze: w czym oni ci zawinili?!

Drogie mamy, nigdy nie zapominajcie o tym jak wielkim szczęściem jest mieć zdrowe dziecko. Nawet jeżeli bywa nieznośne, pyskuje i urządza sceny w sklepie. A może właśnie szczególnie wtedy.

niedziela, 8 stycznia 2012

Dietetyczne cuda na kiju i dylematy

Zgłębiam ostatnio tajniki rozszerzania diety niemowlaka i dochodzę do wniosku, że im więcej na ten temat czytam, tym mniej wiem. Jak jeden mąż wszystkie mądre głowy zgodnie twierdzą, że dziecko karmione naturalnie do 6 miesiąca życia ma spożywać tylko mleko. Co nie przeszkadza im twierdzić kawałek dalej żeby od 5 miesiąca wprowadzać gluten - najlepiej z przecierem jarzynowym. No więc przepraszam niby jak mam to zrobi? Wpychać sobie tę papkę w cycki, czy jak? Jeszcze dalej czytam, że rozszerzanie diety jest procesem długotrwałym, należy zaczynać od niewielkich dawek i w miarę upływu czasu zwiększać ilość podawanych produktów, przy czym na wprowadzenie jednego produktu należy przeznaczyć około tygodnia czasu.  A i tak należy liczyć się z faktem, że większość serwowanego posiłku trafi wszędzie tylko nie do brzuszka. Szalenia zachęcający opis. A na dodatek większość tych opracowań kończy się wnioskiem, że rozszerzanie diety rozszerzaniem, ale do ukończenia pierwszego roku życia głównym pokarmem malucha i tak powinno być mleko, więc teoretycznie te wszystkie zupki, papki i deserki to pic na wodę i fotomontaż. Na dodatek w dalszym ciągu podoba mi się pomysł karmienia metodą BLW, ale do tego trzeba siedzieć i mieć zęby, a póki co u Emilii nie zapowiada się żeby jakiś ząb chciał ujrzeć światło dzienne (nie żeby mi zależało) I z teo wszystkiego mózg mi już trochę paruje, wzrok mętnieje, a po nocach zaczynają śnić wielkie goniące mnie złowieszcze jabłka i marchewki.

I mam świadomość, że niejedna doświadczona mama może mi zarzucić nadmierne cackanie się z tematem, ale moje drogie, nie po to szósty miesiąc funkcjonuję jako darmowy bar mleczny, dzięki czemu mojemu dziecku całkowicie obce są jakiekolwiek problemy trawienne, żeby teraz to spieprzyć. W rozszerzaniu diety nie chodzi wszak tylko o dokarmianie i zapoznawanie dziecka z nowymi smakami, ale także o wyrobienie prawidłowych nawyków żywieniowych. Sama bardzo chciałabym naprawdę zdrowo się odżywiać, niestety lata przyzwyczajeń nieraz spychają mnie ma mroczną ścieżkę wedlowskich torcików i fast-foodów. I jeżeli mogę chociaż spróbować oszczędzić Emilii takich dylematów i sprawić, że mając do wyboru ciastko i marchewkę wybierze to drugie, to zrobię to. A niestety żeby to osiągnąć trzeba się cackać z tematem do obrzydzenia wręcz.

środa, 4 stycznia 2012

Mea culpa

Wieczorna kąpiel należy do taty. Podjął się tego zadania pierwszego dnia po naszym powrocie ze szpitala (bo ja byłam zajęta panikowaniem) i tak zostało do dziś. Oczywiście nieraz kusi mnie żeby stanąć mu nad głową i gderać: zrób tak albo siak, tu podłóż rękę, tam obróć, a najlepiej to daj mi to dziecko, bo ja przecież robię wszystko najlepiej... ale na szczęście wiem jak ważny jest kontakt taty z dzieckiem i to żeby mieli czas tylko dla siebie, więc kiedy nachodzi mnie chęć na przejęcie dowodzenia kopię się w kostkę i powtarzam: To jest ich rytuał! Do garów kobieto!
Czasem jednak zdarzają się wypadki losowe, kiedy to ja kąpię Emilkę, bo Księciunio musi zostać dłużej w pracy albo gdzieś wyjechał, albo jest przeziębiony, albo zwyczajnie musi zarwać nockę nad jakimś projektem, ale w ciągu tych 5 miesięcy takich przypadków było może z 5, więc jest to dla mnie prawdziwe święto. I właśnie wczoraj przypadł taki dzień, kiedy cała szczęsliwa wypluskałam córeńkę, a później w radosnych podskokach przypędziłam z nią do łóżka, gdzie zazwyczaj kończymy toaletę myciem buzi, oczu, czyszczeniem uszu i noska. Później podajemy witaminę, serwujemy cycusia i śpimy. Byłam właśnie gdzieś pośrodku tych czynności, kiedy Księciunio odwrócił się od monitora i zapytał:
- wiesz, że w ciągu tej jednej kąpieli powiedziałaś jej więcej miłych rzeczy niż mi przez całe życie?

Ups. Zasadniczo nie mam nic na swoje usprawiedliwienie, bo ma całkowitą rację i chyba powinnam się poprawić. Ale jakoś trudno mi wyobrazić sobie, że nazywam go swoim małym pączusiem, bączkiem, naleśniczkiem, całuję mu stopy i mówię że jest słodki do schrupania ;-)

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Piąteczka

Pięć miesięcy za nami, a ja coraz bardziej nerwowo zaczynam rozglądać się za jakimś guzikiem z napisem "slow", bo czas płynący w tempie turbo niespecjalnie mi odpowiada.
Moja wspaniała, pięciomiesięczna córeńka już tak dużo potrafi, tyle rozumie, tak wiele ją interesuje. Codziennie zaskakuje mnie czymś nowym i jak nikt potrafi rozśmieszyć do łez. Ostatnio nieustannie próbuje odkryć sekret podnoszenia się do pozycji siedzącej, co w jej wykonaniu polega na łapaniu się za rajstopki i ciągnięciu ich w głębokim skupieniu. Równie zapamiętale ćwiczy wpychanie do buzi wszystkiego co znajdzie się w zasięgu jej małych łapek i nie ważne czy jest to rękaw własnej bluzki, sznurek przy czapce, opakowanie nawilżanych chusteczek, nos taty, czy wacik którym mama próbuje umyć jej buzię. Absolutnie wszystko nadaje się do polizania, więc połowę dnia spędzam nad zlewem szorując upadające co pięć minut na podłogę grzechotki i gryzaki, drugą połowę natomiast na usuwaniu z zasięgu jej wzroku wszystkiego co mogłoby znaleźć się w buzi, a niekoniecznie powinno.
Patrzę na zdjęcia i zupełnie nie wiem kiedy ona tak urosła. Przecież dopiero co mierzyła 50 cm i była tak maleńkim okruszkiem, że każdy bał się wziąć ją na ręce, a tu nagle centymetr wskazuje 68cm. Chociaż dla mnie to wciąż moja mała kluseczka i chyba najbardziej wycałowane i wyprzytulane dziecko na świecie.

Dziś mija także ostatni dzień mojego macierzyńskiego.  Od jutra powinnam odłożyć całą moją miłość macierzyńską na półkę i na powrót stać się pełnoetatowym, wydajnym pracownikiem zasuwającym ku chwale ojczyzny. Tyle, że póki co jakoś nie jestem w stanie nawet sobie tego wyobrazić. I nawet argument, że przecież zostawiałabym Emilię pod opieką mojej mamy nie jest w stanie przekonać mnie, że chciałabym wcielać w życie jakieś powroty do pracy. Owszem, wygodnie żyje się mając do dyspozycji dwie pensje i nie zastanawiając się ile aktualnie jest na koncie ani co wkłada się do koszyka w sklepie, ale mam tylko jedną szansę bycia świadkiem jak rośnie i rozwija się moje dziecko i myślę, że (w naszej sytuacji materialnej) żadne pieniądze tego świata nie są  warte żeby z tego zrezygnować.