sobota, 31 grudnia 2011

Do siego roku!

I tak oto niepostrzeżenie dobrnęliśmy do końca roku. Nigdy nie czułam potrzeby robienia jakichkolwiek podsumowań, ale dziś po prostu nie mogę odmówić sobie krótkiej refleksji. Bardzo krótkiej, bo zawierającej tylko jedno zdanie: to był wspaniały rok!
Najlepszy rok mojego życia. Wpadłam po same uszy w macierzyństwo. Ja, najbardziej niezależna jednostka stąpająca po ziemi górnego Śląska w ciągu ułamka sekundy przeszłam gruntowne pranie mózgu. Z kobiety prowadzącej wręcz egoistycznie wygodne życie stałam się 100% matką Polką, z ciężka obsesją na punkcie własnego dziecka. I nie sądzę żeby ten stan był uleczalny ;-)

A kluseczka mamusi dziś po raz pierwszy dokonała PEŁNEGO obrotu z pleców na brzuszek powodując najpierw głębokie zdumienie zgromadzonych (w osobach matki i ojca) a później wybuch dzikiego entuzjazmu tychże. Wprawdzie później córeńka odkryła, że w drugą stronę już nie bardzo potrafi się przeturlać, co nieco ją zirytowało, ale i tak jesteśmy dumni i bladzi ;-)

środa, 28 grudnia 2011

Ho ho ho (podsumowanie)

A może by tak już skończyć to świętowanie? W tym roku tak się wczuliśmy w role, że spokojnie do nowego roku moglibyśmy dotrwać w tej świątecznej atmosferze, a Księciunio z głębokim zdziwieniem odkrył dziś rano, że może wypadałoby udać się do pracy. Naturalnie największą gwiazdą, atrakcją i istotą tych świąt była Emilia, więc większość czasu przebeczałam ze wzruszenia, dzięki czemu mój makijaż dosyć mocno nawiązywał do stylu emo i żadne zdjęcie z moim udziałem nie nadaje się do rodzinnego albumu, (a właśnie! albumy zrobiły taką furorę, że do dziś jeszcze jestem cała spuchnięta z dumy) więc chyba strzelimy sobie świąteczną sesję zdjęciową jak już przestanę reagować fontanną łez na samo wspomnienie zdania: pierwsza gwiazdka Emilii (czyli gdzieś w okolicach maja) A przed nami przecież jeszcze pierwsze Święta Wielkanocne, pierwszy dzień matki, pierwsze urodziny... chyba już idę robić zapasy chusteczek higienicznych.

A jeśli chodzi o prezenty, to naszej córeńce najbardziej podobały się... opakowania, w które były zawinięte ;-)

piątek, 23 grudnia 2011

Ho ho ho (odcinek drugi)

Ja i moje pomysły.
Chyba każdy młody stażem rodzic, w pierwszym roku życia swego potomka postanawia obdarować dziadków jakimś gadżetem z wizerunkiem potomka w roli głównej. A najlepszym do tego momentem są naturalnie Święta Bożego Narodzenia. Oryginalna nie byłam i już od pewnego czasu zaczęłam rozmyślać czym by tu oko dziadków nacieszyć. Wymyśliłam albumy, co w dobie fotek cyfrowych wydaje mi się niegłupim pomysłem, zwłaszcza że moi rodzice komputer traktują jako zło konieczne i sięgają po niego w ostateczności (czytaj kiedy w pobliżu nie ma żadnego innego jelenia, którym można się wyręczyć) A taki papierowy album stoi sobie nieniepokojony przez nikogo na półce i pozwala sięgnąć po siebie ilekroć najdzie człowieka ochota, a i przed kumplami z wojska można się wnuczęciem pochwalić gdyby akurat zechcieli wpaść z wizytą. Jednak wywołanie zdjęć i wepchnięcie ich w koszulki pierwszego lepszego albumu nie jest w moi stylu, bo ja przecież mam wyższe aspiracje, większą fantazję oraz czekające na odkrycie zdolności plastyczne, więc postanowiłam wyprodukować owe albumy własnymi rączętami. Wykupiłam połowę osiedlowego sklepiku papierniczego, po resztę dupereli udałam się do miłościwie nam panującego Allegro i ostro wzięłam się do pracy. Nie przewidziałam jednak w swym geniuszu, że mając w domu czteromiesięcznego malucha niekoniecznie można klapnąć na pół dnia nad stertą papierów i realizować swoje wizje. Przez chwilę łudziłam się, że zajmę się tym wieczorami, ale dosyć szybko przekonałam się, że wieczorami mogłabym co najwyżej uciąć sobie palec i przykleić się na stałe do blatu, bo moja przytomność umysłu z pewnością nie pozwoliłaby mi wzbić się na wyższym poziom zdolności manualnych. Wykorzystywałam więc każdą najmniejszą chwilkę w ciągu dnia, każdą drzemkę dziecięcia, każde oczekiwanie na zagotowanie wody na makaron, każdą przerwę na siku i cięłam, kleiłam i popadałam w obłęd, bo końca tych prac nie było widać. Jeden album jeszcze jako tako może dałabym radę skończyć na czas, nie wypruwając sobie żył, ale wszak drugą babcię również wypadało obdarować, żeby się nie czuła jak Sierotka Marysia, czy tam inna uboga krewna. Na pomoc Księciunia nie miałam co liczyć, bo jak raz namalował mi kota, to do dziś zastanawiam się gdzie to ma głowę, a gdzie ogon. Chcąc nie chcąc dłubałam ten swój kieracik samotnie, rzewnymi łzami płacząc i wymyślając sobie od czasu do czasu od kretynek wszelakich. I choć zapewne już nigdy w życiu nie zrobię żadnego albumu, a nożyczek do rąk nie wezmę przez najbliższe pół roku, (choćby to były nawet nożyce do drobiu) to z dumą mogę oświadczyć, że skończyłam. Teraz wystarczy elegancko zapakować, a do bileciku dołączyć tekst: Po zapoznaniu się z zawartością przesyłki należy piać z zachwytu  i gorąco zapewniać, że większego cudu rękodzielniczego na oczy się nie widziało ;-)

Po resztę prezentów udałam się z kolei w środę, uprzednio podrzucając Emilię dziadkom. A ponieważ popisałam się niezwykłymi wręcz zdolnościami strategicznymi i najpierw szczegółowo obmyśliłam co gdzie kupić, cała akcja zajęła mi 1,5godziny, a zajęłaby mi jeszcze krócej gdybym była trochę bardziej głucha i nie odbierała telefonów.  Niestety nie byłam i odbierałam dzięki czemu musiałam jeszcze załatwić kilka bonusowych prezentów, bo „skoro już jesteś w sklepie...” No ręce, nogi opadają i pozostałe części ciała godne opadnięcia też.

Ale i tak najpiękniejszym tegorocznym prezentem jest nasza córeńka. Nawet domek na Seszelach i kolia z brylantów mogą się schować! (aczkolwiek nie przypominam sobie żeby ktoś z mojej rodziny wygrał ostatnio w Totolotka i chciał mi jedno, czy drugie sprezentować ;-)

***
Wszystkim, którzy tu jeszcze dziś, czy jutro zajrzą życzę rodzinnych, ciepłych w atmosferze, mroźnych na zewnątrz Świąt. I znalezienia czasu na chwilę zadumy nad cudem jakim jest własne życie. Abyście bez najmniejszych problemów przypomnieli sobie wszystkie powody, dla których warto każdego dnia budzić się z uśmiechem.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Wszystkie moje miłości

Wzięło mnie na wspomnienia (po ostatnich notkach u Goni i AniJ. którym z całego serca zazdroszczę ostatniego wypadu w góry ;-) Przejrzałam naszą górską galerię zdjęć, pozaglądałam do map, kreśląc paluchem nieznane nam jeszcze trasy, postałam chwilę przed szafą ze sprzętem trekkingowym i westchnęłam cicho: ech, jeszcze trochę.
Wiosną. Wiosną pokażę Emilii, co jej mama kocha najbardziej na świecie zaraz po niej i Księciuniu. I noszę w sercu cichą nadzieję, że kiedyś te miejsca będą ważne również dla niej. Bo ze wszystkich rzeczy na świecie najbardziej chciałabym nauczyć ją kochać góry. Chciałabym żeby po kilku godzinach wspinaczki, stając na szczycie; zmęczona, spocona, z drżącymi od wysiłku nogami czuła, że naprawdę jest trochę bliżej nieba.

A gdyby ktoś zapomniał jak wygląda śnieg, to przypominam. Tak ;-)

 
Czarny Staw nad Morskim Okiem

 
Ornak

 
Z podejścia na Starorobociański Wierch

 
Bywa i tak ;-) Baraniec


 
Z podejścia na Ciemniak

piątek, 16 grudnia 2011

Ho ho ho

bliżej święta, coraz bliżej święta... a ja w głębokim lesie. I to w lesie za górami, za lasami. Z przygotowań do świąt mam aż dwa i pół prezentu oraz wyszorowaną łazienkę. Wprawdzie łazienkę mam zawsze wyszorowaną, bo nie lubię jak różnej maści bakterie patrzą na mnie znad muszli klozetowej, ale spokojnie można to podciągnąć pod świąteczne porządki. Powyjmowałam także wszelkie dostępne w naszym domu lampki choinkowe, celem porozwieszania ich gdzie popadnie, ale ani jedne nie mają ochoty świecić, co z kolei skłania mnie do udekorowania nimi osiedlowego śmietnika. Aha i jeszcze pierniczki korzenne kupiłam... ale już je zdążyłam zjeść (nie wyobrażacie sobie z jakim utęsknieniem czekam aż będę mogła zeżreć - nie, nie zjeść, zjedzenie sugeruje jakiś umiar - tabliczkę czekolady albo i dwie) Na szczęście w temacie pierniczków niezawodna jest mamusia, która zawsze produkuje je w ilościach pozwalających na obdarowanie nimi mieszkańców większego miasta i ze dwóch wiosek.

I zasadniczo z mojej strony to tyle w klimacie przedświątecznego szaleństwa. Normalnie aż mi głupio (ale tylko trochę ;-)

wtorek, 13 grudnia 2011

Pierwsze słowo

Pośród wszystkich aaa, uuu, eee, yyy, mlaskań, parskań, chrapań i całej masy bliżej niezidentyfikowanych dźwięków wydawanych przez naszą córeczkę wczoraj z jej ust padło pierwsze SŁOWO. Porzućcie wszelką nadzieję jeśli myślicie, że było to upragnione przez każdą rodzicielkę "mama". Nic z tych rzeczy. Pierwszym słowem Emilii było "GEJ"
W pierwszej chwili myślałam, że się przesłyszałam (w końcu posunięta w latach jestem, słuch już nie ten), ale córeńka szybko wyprowadziła mnie z błędu powtarzając z niewinną minką"gej, gej" Na nic moje tłumaczenia, że to niepoprawne politycznie, na nic moja pogadanka dydaktyczna na temat tolerancji i poszanowania odmienności innych. Gej towarzyszył nam wczoraj przez cały dzień. Był z nami podczas zabawy, zmiany pieluch, noszenia na rękach, picia mleka i kąpieli też. Dopiero, gdy Emilię zmorzył sen uwolniliśmy się od niego. Choć obawiam się, że nie było to pożegnanie definitywne.

I ja naprawdę nie mam nic do odmiennych orientacji seksualnych. Nikomu pod kołdrę zaglądać nie zamierzam, paluchem wytykać i krytykować tym bardziej, ale wolałabym żeby słownik mojej córeczki był nieco bardziej urozmaicony.

niedziela, 11 grudnia 2011

Czy jest na sali lekarz?

Muszę sobie kupić płaszcz, żeby przez nadchodzące święta przemaszerować z klasą i elegancją, tak sobie postanowiłam parę dni temu grzebiąc w szafie. Wprawdzie jestem już szczęśliwą posiadaczka płaszcza zimowego, ale ponieważ jest w kolorze écru, (naprawdę nie wiem co mi przyświecało podczas  kupowania go) kompletnie nie mam co do niego założyć. Pomysłów z czym by ów nabytek móc połączyć również brak. Jakoś żaden kolor nie chce mi do niego spasować, więc płaszczyk zamiast zdobić moją skromną osobę zimową porą, głównie wisi w szafie. Gdyby zaglądał tu jakiś Gok Wan, Piotr Sałata, czy Tomasz Jacyków (chociaż nie, ten ostatni może niekoniecznie) to czekam na sugestie ;-)
A tymczasem....
Wybrałam się na zakupy. Płaszczy wszędzie dzikie tabuny, we wszystkich możliwych wzorach, fasonach i kolorach i zapewne dlatego do domu wróciłam z... kombinezonem dla Emilii. Czy muszę dodawać, że aktualnie jest to czwarty zimowy kombinezon mojego dziecięcia? (Tak, wiem idę leczyć nogi, bo na głowę to już za późno)

czwartek, 8 grudnia 2011

Być kobietą

"Po co ci tyle torebek?" usłyszałam dawno, dawno temu od wybranka mego serca, który najwyraźniej miał problemy z odnalezieniem sensu w mojej manii znoszenia do domu wszystkiego, co tylko nadawało się do powieszenia na ramieniu. Popatrzyłam wtedy na niego wzrokiem zranionej sarny, jak w ogóle może zadawać mi TAKIE pytania?!
Dziś sama zastanawiam się głęboko na cholerę mi tyle toreb? Wala się to po całym domu albo tkwi poupychane w ciemnych dziurach. Jakąkolwiek półkę otworzę jakaś torebka spada mi na łeb. O istnieniu połowy z nich już dawno nie pamiętam, nie wspominając o tym, że znaczna część jest tak wybitnej urody, że jedyne miejsce w które można by z nimi pójść to śmietnik. A najgorsze jest to, że o ile w mieszkaniu lubię mieć ład i porządek, to w torebkach mam syf nie do opisania. Pomijam, że znaleźć w nich można niezliczone ilości karteluszek, wyciągów z bankomatu, rachunków, kwitków, długopisów, papierków po gumach do żucia, błyszczyków, jakieś etui na komórkę (którego w życiu nie używałam), igłę z nitką, taśmę klejącą, opakowanie po opłatkach (!), pół świnki skarbonki drobnych, wsuwki, guzik niewiadomego pochodzenia, odmrażacz do zamków (szalenie przydatny latem), próbnik farb akrylowych, czy wymiętoloną paczkę krakersów, ale żeby instrukcję obsługi szlifierki kombinowanej?! Co to w ogóle jest? I na bogów, skąd ja to wzięłam?

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Zostań bohaterem w swoim domu

Myję sobie włosy w niedzielny poranek kiedy z pokoju dobiega mnie rozdzierające: Kooooooooooochanie! Chodź tu szybko!
Pal licho szampon w oku, stan przedzawałowy i łokieć złamany w trzech miejscach (bo w takich momentach otwory drzwiowe zazwyczaj są za wąskie żeby się w całości w nich zmieścić) pędzę na złamanie karku do pokoju, przed oczami mając co najmniej scenariusz ósmej części "Piły" i już od progu dyszę:
- co się stało?!
- kupa - odpowiada pełniący honory porannej niani tatuś
- hę? - moje niedowierzanie osiąga wielkość góry lodowej
- ale zobacz JAKA kupa - ciągnie niezrażona niczym głowa rodziny
- uwierz mi widziałam takich kup już setki, na temat kup mogłabym napisać całą książkę, więc jedna więcej do niczego potrzebna mi nie jest - uświadamiam go, wykonując w tył zwrot w celu powrotu do łazienki i usunięcia szamponu z oka, zanim mi wyżre gałkę oczną do kości (swoją drogą z czego oni robią te szampony? naprawdę skłonna jestem przysięgać, że zawierają śladowe ilości kwasu solnego, bo nie wiem co innego mogłoby tak szczypać) - przebierz ją i tyle
- ale ja nie mogę przebrać tej kupy - dolatuje mnie już w progu
- a to niby dlaczego?
- BO ONA MNIE PRZERAŻA

PS
Z racji tego, że mnie znowu ktoś w Onecie bardzo nie lubi i wrzucił notkę na stronę główną uprzejmie informuję, iż wszystkie złośliwe, chamskie, obraźliwe albo co gorsza nie przypadające do gustu szanownej cenzorce komentarze będą usuwane. Tak więc,  drogi czytelniku, jeżeli masz zamiar napisać coś co może mi się nie spodobać podrap się lepiej po główce, bo zapewniam że będzie to lepiej wykorzystany czas :-P

piątek, 2 grudnia 2011

Czwóreczka

Dzisiejszy post znowu w klimacie ach, jakie mam cudowne dziecko, więc osoby o słabych nerwach proszone są o opuszczenie sali ;-)

Nasza królewna skończyła dziś 4 miesiące, więc królowa matka znów ma tysiąc pięćset powodów do wzruszeń i od rana chodzi po domu ze szklistym okiem. Rośnie nam córeńka proporcjonalnie do naszej dumy z jej istnienia. Aż mi się czasem wierzyć nie chce, że z dwóch takich kleksów wyszło coś tak wspaniałego! No bo powiedzmy sobie szczerze, kryształowego charakteru to ja nie mam, oj nie. Księciunio też nie rzadko z rogami i czarcim kopytkiem paraduje, a dziecka grzeczniejszego chyba nie mogliśmy sobie wymarzyć. Oczywiście potrafi upomnieć się o swoje oraz wyrazić chwilowe  niezadowolenie z życia, ale przez większą część dnia jednak gębusia uśmiecha się jej szeroko. Jak nic musieliśmy w poprzednich wcieleniach być nad wyraz wspaniałymi stworzeniami ;-)

Chciałabym notować te wszystkie drobiazgi, maleńkie osiągnięcia pojawiające się z dnia na dzień żeby za rok, dwa, czy dziesięć móc siąść i przypomnieć sobie "kiedy to było", ale wciąż szkoda mi czasu na mozolne stukanie w klawiaturę, podczas gdy tuż obok kręci się nasz prywatny mikrokosmos. Wciąż jeszcze jestem na etapie nieustannych zachwytów i wzruszeń i mimo że spędzam z Emilią 24 godziny na dobę ciągle mi mało.
Wciąż jeszcze daleko mi do odczuwania potrzeby "odpoczynku" od dziecka, bo im więcej czasu mija, tym bardziej jej potrzebuję. I nawet kiedy bladym świtem  budzi mnie beztroskie gaworzenie córeńki zupełnie nic sobie nie robiącej z faktu, że jest to pora, w której zapewne nawet koguty jeszcze smacznie śpią na swoich grzędach, wzruszam się nieprzytomnie. Wzruszam się, kiedy pijąc mleko przyłapie mnie na wpatrywaniu się w jej maleńką buźkę i obdarza najpiękniejszym uśmiechem na świecie. Wzrusza mnie jej mała nóżka oparta o mnie nocą i rączka ściskająca moją koszulę. A najbardziej wzrusza mnie, że to właśnie ona - maleńka, krucha, zupełnie niezdająca sobie z tego faktu sprawy istotka nauczyła mnie tak mocno cieszyć się życiem.

wtorek, 29 listopada 2011

Podobieństwa

Wpadła do nas moja bardzo dobra koleżanka - Agnieszka. Za koleżanką wpadł jej  wybranek serca, który  darzy naszą córeńkę głęboką miłością i nieustannie jęczy Adze, że za rzadko go do nas zabiera (normalnie jakbyśmy mieszali w ciemnej głuszy i sam nie mógł do nas przyjść z obawy że po drodze zabłądzi)
W każdym razie wujek Marcin na dzień dobry dostał Emilkę na ręce i miałyśmy go z głowy, a my zajęłyśmy się niezwykle ważnymi kwestiami, a mianowicie najnowszymi plotkami. W międzyczasie Emilka postanowiła pokazać się wujkowi z najlepszej strony i zrobiła kupę, powodując u delikwenta chwilowy spadek zainteresowania posiadaniem własnego potomstwa.
Podczas gdy ja w pocie czoła uwijałam się z zażegnaniem sytuacji kryzysowej, żeby biedny wujek nie dostał urazu psychicznego, ciocia Aga postanowiła rozwikłać zagadkę do kogo to nasze dziecię jest podobne. No do mnie na pewno nie. Do Księciunia też jakoś nieszczególnie. Podobieństw do dziadków też próżno szukać. Już prawie zaczęliśmy podejrzewać listonosza, kiedy przypomniałam sobie, że przecież u nas listonoszem jest babka. Nagle Aga zadumała się głęboko, zmarszczyła czoło i rzekła filozoficznym tonem:
- wiesz Marcin, jak tak na ciebie patrzę to wydaje mi się, że Emilka najbardziej jest podobna do ciebie
- serio?
- mhm, też jest okrąglutka i łysa

czwartek, 24 listopada 2011

Chorobowo ciąg dalszy

To ja już chyba jednak wolę ten ból gardła. Wprawdzie dostarcza mocniejszych wrażeń, ale przynajmniej można sobie leżeć i cierpieć katusze w ciszy. Zwłaszcza w nocy. A ten cały kaszel - horror jakiś! Mało tego że jak już zacznę kasłać, to nie wiem kiedy skończyć, a jeszcze przy okazji budzę cały dom i kilku sąsiadów. Trochę się zaczynam obawiać, że w końcu mnie Księciunio udusi jakąś poduszką żeby mi ulżyć w cierpieniu i w końcu się wyspać ;-)
Dziś pół nocy spędziłam z głową nakrytą kołdrą, ćwicząc umiejętność wstrzymywania oddechu, ale i tak na niewiele się to zdało. I tak co pięć minut wybuchałam spazmatycznym ehe ehe ehe. W końcu o 4:00 zwlekłam się z łóżka tylko po to żeby odkryć, że na kanapie wcale mi lepiej nie jest. Przeniosłam się zatem do wanny dochodząc do wniosku, że skoro już koniecznie muszę sobie wypluć płuca, to przynajmniej dywanu nie zachlapię. W gorącej wodzie od razu mi się humor poprawił, zwłaszcza jak sobie uświadomiłam, że wreszcie mogę w spokoju umyć włosy, nogi ogolić, wypeelingować się od stóp do głowy, napaćkać na twarzyczkę maseczek, paznokcie wypiłować, strzelić sobie pedicure, wmasować w styrane rączęta krem odżywczy i Bóg wie co jeszcze. Po godzinie jednak skończyły mi się pomysły, za to zaczęłam dostrzegać konieczność pomalowania sufitu, umycia płytek i wyszorowania fug na podłodze, więc trzeba było szybko się stamtąd ewakuować. W końu aż tak szalona nie jestem żeby o 5:0 nad ranem brać się za porządki. Zwłaszcza, że chwilę wcześniej zrobiłam się na bóstwo, a bóstwa jak wiadomo mogą co najwyżej snuć się eterycznie po salonach , odziane jedyne w tiule i muśliny.

poniedziałek, 21 listopada 2011

Motyla noga!

Od piątku chodził za mną niczym cień. Snuł się gdzieś tam opłotkami, wyglądał zza firanki, zerkał znad gazety... Wczoraj wieczorem przełamał nieśmiałość i postanowił się przedstawić:
- Dzień dobry, ból gardła jestem.
- Dla kogo dobry, to dobry. Osobiście wolałabym z panem nie zawierać znajomości
"Pan" się obraził wobec tak rażącego braku kultury i dowalił mi z taką mocą, że całą noc umierałam z bólu próbując przełknąć ślinę oraz ze strachu, że zarażę córeńkę. Trochę pociesza mnie fakt, że wraz z moim mlekiem dostaje przecież przeciwciała, ale z drugiej strony gdyby ten mój system odpornościowy był rozgarnięty, to przecież sama bym nie zachorowała i nie jęczała w mękach calusieńką noc.
Od rana natomiast (jakiego rana - ciemno jeszcze było jak nie powiem w której części ciała u Murzyna) płuczę gardło roztworem soli, obżeram się miodem, piję hektolitry herbaty z sokiem malinowym, robię napary z rumianku, wcinam witaminę "ce" w hurtowych ilościach, chodzę po domu z twarzą omotaną szalem żeby nie chuchać bezpośrednio na Emilkę i generalnie czuję się jak jakaś wioskowa znachorka. Ale jeżeli znacie jeszcze jakieś pogańskie praktyki pomagające na ból gardła piszcie śmiało, z radością wypróbuję.
A jeżeli do jutra nie będzie lepiej trzeba będzie pójść całować rączki pana doktora rodzinnego. Ech.

piątek, 18 listopada 2011

O widłach, mydle i powidłach

Nieco chaotycznie mi dziś pod kopułą czaszki, bo całą noc goniłam owce po pastwiskach. Zaprawdę pojęcia nie mam w jakim celu, bo w moich snach odpowiedzi na tak prozaiczne pytania nie mają prawda się pojawić. Niemniej obudziłam się zmachana jak koń po westernie.

Wczoraj byłyśmy na szczepieniu. Emilka dostała drugą dawkę hexy, co przyjęła takim rykiem, że aż dziw, że mury tej przychodni jeszcze stoją. Nie pomogło wzięcie na ręce, przytulanie, głaskanie, całowanie, nawet jakże cudowny w swej wspaniałości cyc nic nie zdziałał. Dopiero w samochodzie stwierdziła, że skoro już całe miasto usłyszało jaka to straszna krzywda ją spotkała może przestać wrzeszczeć i z powrotem stać się aniołem. Na szczęście w domu już nie było żadnych sensacji. Przespała 3 godziny, po czym wstała wesolutka jak szczygiełek z miną: ej, wy tam, zabawiać mnie teraz!

Zastanawiam się nad kupnem nawilżacza. Niestety moje drogi oddechowe nie za dobrze znoszą sezon grzewczy i od października do marca męczę się w zaciszu domowego ogniska okrutnie. Najgorsze są noce. Mimo że wietrzymy przed snem i przykręcamy na noc kaloryfery wszystko mi w środku świszczy, rzęzi jakby się miało zaraz rozlecieć. Dziś Emilka obudziła się z takim samym świszczeniem w nosku, więc ześwirowana matka już prawie w koszuli nocnej poleciała kupować ten nawilżacz żeby jej się dziecko nie męczyło. Powstrzymuje mnie tylko fakt, że kompletnie nie wiem czym się kierować przy kupnie takiego urządzenia. Może ktoś z was ma, używa, może polecić?

A na koniec pytanie za 100 punktów. Czym najchętniej bawi się nasze dziecko? Walającymi się po całym domu grzechotkami, gryzaczkami, matą edukacyjną, karuzelą, pozytywką, armią szeleszcząco - dzwoniących pluszaków? Nie, proszę państwa - pieluchą tetrową.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Z cyklu: Kobieta pracująca

Na mojej prywatnej liście cudownych wynalazków aktualnie numerem jeden jest niemowlęcy leżaczek. Niesamowicie ułatwia mi ostatnio życie. Oczywiście w dalszym ciągu ulubionym miejscem przebywania Emilki są mamine ręce, ale wspaniałomyślnie również z pozycji leżaczka jest w stanie dłuższą chwilę podziwiać świat. I tak oto została dana mi możliwość ugotowania obiadu (o ile nie przyjdzie mi do głowy gotowanie czegoś bardziej skomplikowanego niż makaron z sosem, bo długość przebywania w leżaczku jednak jest ograniczona ;-), starcia kurzy, a dziś nawet poodkurzania mieszkania! Ta ostatnia czynność wzbudziła w córeńce żywe zainteresowanie. Zapewne próbowała zrozumieć co też przyświeca matce podczas pląsania po mieszkaniu jednocześnie ciągnąc za sobą to dziwne, szumiące urządzenie.  Na pytanie dlaczego moje dziecko dopiero teraz odkryło odkurzacz uprzejmie odpowiadam iż nie dlatego, że do tej pory w ogóle nie odkurzałam, brodząc po kolana w kurzu, brudzie i kociej sierści, a dlatego, że robiłam to podczas spacerów córeńki z innymi członkami rodziny ;-)
Niestety mycie podłóg już nie było na tyle interesującą czynnością (przynajmniej dla niemowlaka) abym mogła w spokoju się mu oddać, dlatego umytą mam tylko połowę przedpokoju. Ale zawsze to lepiej niż nic ;-)

sobota, 12 listopada 2011

Nasza zima zła

Zima zbliża się coraz większymi krokami, o czym przekonałam się dosyć brutalnie podczas wczorajszego spaceru. Ręce przymarzły mi do rączki wózka, bo oczywiście nie wpadłam na tak prozaiczny pomysł jak zabranie rękawiczek. Nie olśniło mnie nawet widniejące na termometrze 6 stopni! Oj tam, oj tam, przecież słonko takie piękne na niebie. Pół godziny później próbowałam zgrabiałymi paluchami trafić kluczem w zamek. Dziś byłam mądrzejsza i... wysłałam Emilkę na spacer z babcią ;-)
W zasadzie to chyba lada dzień w ogóle przestaniemy z domu wychodzić, bo moja urodzona w upalny, sierpniowy dzionek córeńka nie toleruje zakładania grubych warstw ubrań. Body i rajstopki jeszcze ujdą (choć najbardziej odpowiada jej strój pasujący na plażę nudystów), ale już podczas zakładania sweterka i spodni zaczyna się wrzask, a przy próbie założenie kurtki, czy kombinezonu trup ściele się gęsto. O czapce nie wspominając. Bo czapka to samo zło! A ta matka wyrodna jeszcze się upiera żeby na czapkę kaptur nasuwać. Czujecie?! I biedne dziecko z tej złości ogromnej próbuje ten kaptur ugryźć. Zapewne wolałoby ugryźć matkę, ale ta trzyma się w bezpiecznej odległości.

I tak oto zanim zdołam zapakować Emilkę w ten zimowy zestaw cała jestem spocona, zziajana i zmachana niczym po orce w polu. A jak sobie pomyślę, że za niedługo jeszcze samą siebie będę musiała oblekać bardzo podobnie, to ogania mnie słabość, a sympatia do spacerów gwałtownie maleje, żeby nie powiedzieć leży i zdycha.

środa, 9 listopada 2011

Pij mleko - będziesz wielki

Jak wam wiadomo (albo i nie) nasza córeńka namiętnie bojkotowała wszelkie próby podania jej mleka w butelce, konsekwentnie twierdząc, że jedyną dopuszczalną formą serwowania mleka jest maminy cyc. Każda kolejna próba kończyła się histerią dziecka i ciężkim stresem wszystkich dorosłych biorących udział w akcji.
Któraś z dziewczyn napisała mi w komentarzu, że być może za bardzo się w tej sprawie cackam, bo naprawdę głodne dziecko wypije mleko z butli bez problemu. Nie przemawia do mnie ta metoda, ale postanowiłam zacisnąć zęby i spróbować. Odciągnęłam butlę mleka, spakowałam manatki zostawiając Emilię pod opieką taty, babci i dziadka i pojechałam na zakupy. Byłam akurat na etapie wykładania zakupów na taśmę kasy, kiedy odezwał się telefon i jedyne co usłyszałam w słuchawce to ryk kogoś żywcem obdzieranego ze skóry. Lotem błyskawicy dotarłam do domu i już na parkingu przed blokiem usłyszałam, co Emilia myśli na temat własnej matki i stosowanych przez nią metod. Obraz, jaki zastałam już w domu również nie poprawił mi samopoczucia. Córeńka sino-fioletowa od płaczu, obsmarkana, krztusząca się kaszlem, reszta rodziny spocona, nerwowa, wyglądająca jakby zaraz miała popaść w obłęd, a butelka mleka oczywiście nietknięta. Widocznie trafił nam się okaz dziecka, które wolałoby umrzeć z głodu niż napić się mleka z butelki.
Ale jako że Emilia po kimś w końcu ten upór ma i to raczej po kądzieli niż po mieczu ;-) postanowiłam, że tak łatwo się nie poddam. Przeczytałam chyba wszystko, co ktokolwiek, kiedykolwiek napisał na temat nauki picia z butelki. Obdzwoniłam wszystkie znane mi kobiety posiadające potomstwo (i to nic, że niektóre już na studiach), wypróbowałam wszystkie dostępne na rynku butelki i smoczki, podawałam mleko o różnej temperaturze, przed karmieniem piersią, po karmieniu, trzymając córeńkę na rękach albo umieszczając ją na leżaczku, odwracałam uwagę zabawkami, śpiewałam piosenki, gadałam co mi ślina na język przyniosła albo wręcz przeciwnie w ogóle na nią nie patrzyłam, osiągając spory postęp, bo Emilka przestała wrzeszczeć na sam widok butelki i łaskawie pozwalała włożyć ją sobie do buzi, chociaż pić w dalszym ciągu nie zamierzała. I oto wczoraj zrobiła mi prywatny dzień matki i nagle zupełnie niespodziewanie WYPIŁA 90ml mleka z butelki po czym grzecznie zasnęła. SAMA. Jeszcze nie udało mi się wyjść z szoku ;-)

PS
Na zdjęciowym krótki film instruktażowy ;-)

sobota, 5 listopada 2011

Gaduła ;-)

Od jakiegoś już czasu "poluję" żeby nagrać pierwsze, nieudolne jeszcze próby dźwiękowe naszej córeńki i za każdym razem, kiedy tylko ta mała przekora zobaczy w moich rękach aparat (pełniący także zaszczytną rolę kamery) milknie i żadna siła nie jest w stanie namówić jej do wydania jakiegokolwiek odgłosu.
Dziś podczas zmiany pieluchy "rozśpiewało" mi się dziecko na całego, więc dalej w te pędy rzuciłam się po dyktafon i oto sukces! Nagrałam! Dumna byłam z siebie okrutnie do chwili, kiedy uświadomiłam sobie, że moje zdolne dziecko, leżąc sobie beztrosko z gołą pupą podczas moich zapędów reżyserskich obsikało całe łóżeczko i siebie po same pachy :/

Jeśli jesteś rodzicem trzymiesięcznego niemowlaczka możesz < kliknąć >
w innym przypadku kliknięcie grozi trwałym uszczerbkiem na zdrowiu psychicznym ;-)

piątek, 4 listopada 2011

Euforycznie niemalże

Kolejna konsultacja za nami. Tym razem u chirurga onkologa i wiecie co powiedział?

Od około 2 tygodni naczyniak znajduje się w fazie inwolucji, czyli zaczął
ZANIKAĆ!
Z radości mało nie rzuciłam się panu doktorowi na szyję. Jakimś cudem się jednak powstrzymałam ograniczając się tylko do skakania pod sufit gabinetu. Wprawdzie lekarz od razu uprzedził, że to bardzo powolny proces i może potrwać nawet kilka lat, ale najważniejsze, że naczyniak przestał rosnąć. I żaden zabieg chirurgiczny nie będzie potrzebny.
Dzięki wam wszyscy bogowie tego świata i wam dobre duszyczki blogowe trzymające kciuki też.

środa, 2 listopada 2011

Trójeczka ;-)

Widzicie suwaczek na górze? Tak, tak Kluseczka mamusi ma już trzy miesiące ;-)Już trzy miesiące nieustannie się nią zachwycam i końca tej fascynacji nie widać. I pomyśleć, że jeszcze rok, czy dwa temu zastanawiałam się, czy aby na pewno lubię dzieci wystarczająco mocno, by mieć własne. A dziś stukam się w ten pusty globus jak w ogóle mogłam się nad tym zastanawiać. Dziś jestem jedną z tych ześwirowanych mamusiek, które każdego mogłyby zanudzić na śmierć opowieściami o tym jakie mają wspaniałe dziecko. Nie wyobrażacie sobie ile wysiłku kosztuje mnie aby każda notka nie zaczynała się słowami "moja cudowna córeńka" ;-) A już zupełnie pojąć nie mogę, co robiłam całymi dniami, kiedy jej nie było?

niedziela, 30 października 2011

Co-sleeping

Muszę przyznać, że w swej krótkiej dopiero karierze bycia matką miałam kilka razy wątpliwości odnośnie własnych poczynań. Bo o ile w innych dziedzinach doskonale sprawdza się metoda uczenia się na własnych błędach, o tyle bardzo nie chciałabym eksperymentować na własnym dziecku. Wystarczy rozejrzeć się wokół, aż roi się od małoletnich ofiar błędów wychowawczych i beztroski rodzicieli. Zdecydowanie nie chciałabym dołączyć do tego mało zaszczytnego grona. Ale skąd w takim razie czerpać inspiracje, na czym się wzorować, czym kierować wychowując małego człowieka? Matczyna intuicja to chyba trochę za mało.Zastanawiałam się, czy nie popełniam błędu zabierając Emilię na noc do łóżka? Nawet tutaj, w blogowym świecie poznałam tylko jedną zwolenniczkę spania razem z dzieckiem (Oleńka, gdzie się znowu podziałaś dziewczyno?) Cała reszta z was konsekwentnie odkłada dzieciaczki do łóżeczek, więc czułam się trochę jak taka czarna owca śpiąc z dziecięciem pod pachą ;-) Aż nagle, zupełnym przypadkiem trafiłam na artykuł dotyczący co-sleepingu i oto aż pojaśniałam z uciechy, odkrywając że moja głęboka potrzeba kontaktu z dzieckiem nawet podczas snu to nic innego jak pierwotne instynkty sięgające niemal pramatki Ewy. Czuję się całkowicie rozgrzeszona. Ba! Nawet sobie zaczęłam wmawiać, że jednak miewam przebłyski geniuszu ;-)

środa, 26 października 2011

Wieści z placu boju

Byłyśmy wczoraj na konsultacji "naszego" jakże znienawidzonego naczyniaka. Rośnie sobie gad wstrętny, ma się całkiem dobrze i nic sobie nie robi z mojej głębokiej pogardy dla niego.
Pani doktor choć bardzo miła nie miała dla nas dobrych wiadomości. Jeżeli sam nie zacznie zanikać potrzebna będzie interwencja chirurgiczna w pełnej narkozie. Krioterapia, czy laser opadają ze względu na lokalizację. A na ostrzykiwanie sterydami z kolei ja nie mam zamiaru wyrazić zgody. Widziałam do czego potrafi doprowadzić ich działanie w dorosłym organizmie, więc nie wyobrażam sobie aplikowania ich tak maleńkiemu dziecku.
Póki co, dostałyśmy skierowanie na konsultacje do Poradni Chirurgii Onkologicznej Centrum Zdrowia Dziecka (sic! jak to strasznie brzmi), a dodatkowo przez 3 miesiące mamy stosować ucisk za pomocą plasterków Steri-Strip. I wszystko pięknie tylko wyobrażacie sobie bardzo precyzyjne przyklejanie plasterka w okolice oka trzymiesięcznego malucha i to stosując odpowiedni ucisk? Jest to jedna z bardziej stresujących rozrywek w moim życiu, ale głęboko wierzę, że przyniesie upragnione rezultaty, więc jeżeli ktoś ma akurat wolne ręce i nie za bardzo wie co z nimi zrobić, bardzo proszę o trzymanie kciuków.

sobota, 22 października 2011

Strach

Podobno każdy czegoś się boi. Był czas kiedy bałam się samotności. Był i taki kiedy bałam się ufać. W miarę upływu lat zaczęłam bać się starości, niedołężności, bycia niepotrzebną. Ale dziś odkryłam zupełnie nowy wymiar strachu. Tak przerażającego w swej mocy, że kiedy już  człowiek wpadnie w jego szpony nie będzie potrafił się uwolnić.

7:00 rano. Emilia po wypiciu mleka, jak to ma w zwyczaju, dosypia jeszcze leżąc na brzuszku. Ja w tym czasie robię sobie herbatę i kładę się obok niej z książką albo laptopem. Dziś wybrałam książkę i tak mnie wciągnęła, że za jednym zamachem przeczytałam 120 stron. I nagle dotarło do mnie, że przez cały ten czas Emilia się nie poruszyła. Dotknęłam jej plecków i nie zareagowała. Leżała buzią zwrócona w moją stronę, z rączkami ułożonymi po bokach głowy i nie ruszała się.
Przez ten ułamek sekundy, który potrzebowałam żeby rzucić się w jej kierunku i wziąć ją na ręce poczułam z całą mocą jak przerażający może być strach. I nawet kiedy już trzymałam ją w objęciach, a ona brutalnie wyrwana ze snu wrzeszczała w niebogłosy, nie potrafiłam przestać się trząść i płakać. Musiałam wylać z siebie cały ten strach i dopiero wtedy do mojego mózgu dotarło, że wszystko jest w porządku.

Patrzę na tę maleńką buźkę, która niczego nieświadoma uśmiecha się do mnie promiennie i myślę sobie, że od teraz już zawsze, najbardziej na świecie będę się bała lęku o nią.

środa, 19 października 2011

Wczorajszy dzień sponsorowała literka Z jak Zdziwienia

Zdziwienie nr 1
Na okoliczność pięknej, słonecznej pogody wybrałyśmy się do parku. Na jednej z ławeczek siedzi starszy pan. Ten typ starszego pana, który zawsze przywołuje mi w pamięci obraz dziadka. Kapelusz, laska, szary prochowiec spod którego zawsze wystaje kołnierzyk koszuli, a na twarzy niegasnący uśmiech. Pan siedzi i czyta gazetę. Mijam go z sentymentem, wzdychając w myślach: ech, coraz mniej takich prawdziwych gentlemanów. I nagle rzuca mi się w oczy strona gazety, którą pan z uwagą czyta, a na niej tytuł: „Co i jak Polacy robią w łóżku?” A obok zdjęcie pary rozwiewającej złudzenia, że odpowiedź na to pytanie brzmi: śpią.

Zdziwienie nr 2.
Ten sam spacer. Ten sam park. Przechodzę obok pomostu na którym dwóch meneli kontempluje piękno przyrody, racząc się trunkiem wino marki wino. Nagle dolatuje mnie ich rozmowa:
- pożyczysz mi „Alchemika”?
- niestety musiałem oddać, bo już dostałem upomnienie z biblioteki

Zdziwienie nr 3
Ten sam spacer. Ten sam park. Idę chodnikiem, za mną bieży dwóch dresów. Puszka z piwem w jednej ręce, fajka w drugiej, łysa główka nie skażona żadną głębszą myślą, co dobitnie przedstawia prowadzony przez nich dialog: „kur*a chłopie, ja pier**ę...” Mijają nas, gdy nagle jeden z nich pochyla się nad wózkiem i leci z tekstem: „ ale słodka, a gu gu gu puci puci puci..” powodując poważną konsternację u córeńki (Sama nie wiem czy bardziej zdziwił ją egzotyczny język, w jakim pan próbował nawiązać z nią kontakt, czy też fakt że pierwszy raz zobaczyła łysego człowieka)

Na tym etapie zakończyłam spacer, bo zaczęłam poważnie obawiać się, że ten wytrzeszcz oczu i opad szczęki zostanie mi na stałe.

niedziela, 16 października 2011

SOS urodowe

Nie wyobrażacie sobie nawet jakie ja mam czasami głupie pomysły. Wymyśliłam sobie np. że im starsze dziecko tym mniej absorbujące. No koń by się uśmiał. W pierwszym miesiącu życia Emilki miałam czas żeby się wykąpać, ogolić nogi, napaćkać na twarz maseczki, zastanowić się przed szafą w co się ubrać, zjeść śniadanie, pogadać przez telefon z przyjaciółką, poczytać zaprzyjaźniony blogi i nawet komentarze naskrobać. A mimo to ciągle narzekałam na brak czasu. No to dopiero teraz wiem co to znaczy nie mieć czasu! Absolutnie na nic.
Emilka w ciągu dnia ucina sobie zaledwie dwie krótkie drzemki, więc przez większą część doby stara matka prezentuje sobą obraz nędzy i rozpaczy. Dopiero po powrocie Księciunia z pracy ogarniam się nieco i doprowadzam do stanu, w którym napotkane przypadkiem  dzieci nie uciekałyby z krzykiem na mój widok. I naprawdę nie wiem jak to zrobię, ale jeszcze w tym miesiącu muszę wybrać się do fryzjera, bo na głowie mam już taką kopkę siana, że powiażnie zaczynam zastanawiać się nad ogoleniem się na łyso. Jest tylko jeden problem, w moim przypadku podcięcie i machnięcie odrostów zajmuje bite 3 godziny, a nie ma najmniejszych szans żeby córeńka wytrzymała tyle bez jedzenia. Pić z butelki natomiast nie zamierza, każda próba kończy się nerwami, pluciem i wrzaskiem. Jak dotąd maminy cycek jest jedyną dopuszczalną formą serwowania mleka. Więc jeżeli ktoś zobaczy ganiającą po mieście babę z farbą na łbie, to na pewno będę to ja ;-)

czwartek, 13 października 2011

Facet to świnia ;-)

Powolutku córeńka odkrywa, że gardło może służyć do czegoś więcej niż tylko wrzasku, dzięki czemu coraz częściej możemy usłyszeć nieśmiałe aaa, czy uuu. Wiem, że do gaworzenia jeszcze daleka droga, ale i tak niesamowicie rozczulają mnie te jej nieudolne jeszcze próby oswojenia strun głosowych. Gadam do niej nieustannie, śpiewam, nawet deklamuję wiersze, a ostatnio wyczytałam, że zaleca się również naśladowanie odgłosów zwierząt. Tak więc chodzę po domu i miauczę, szczekam, muczę, gdakam, ćwierkam, beczę, kwaczę i dziękuję niebiosom, że nikt poza córeńką tego nie słyszy. Wczoraj włączyłam do zabawy Księciunia (zawsze to raźniej robić z siebie idiotów we dwoje ;-) i poszłam zmywać. Po chwili dobiega mnie coś brzmiące mniej więcej jak: chrrrrrrrr chrrrrrrr. Wychylam głowę i pytam co to za zwierzę?
On: jak to co to za zwierzę? Świnka!
Chyba cierpiąca na astmę ;-)

poniedziałek, 10 października 2011

Cuda i dziwy

Jakiś czas temu kupiłam Emilce do łóżeczka tzw poduszkę klin. Nie za bardzo nam się przydaje, bo Emilka w łóżeczku spać nie zamierza, więc wykorzystujemy je głównie do przebierania, zmiany pieluch i podziwiania karuzeli (jeżeli delikwentka ma akurat dobry humor ;-) Niemniej poduszka jest i leży bezproduktywnie porastając mchem i paprociami (prawie). W sobotę przy okazji robienia prania rozebrałam ją z poszewki (odkrywając przy okazji, że poduszka zrobiona jest z gąbki) a że nie mam drugiej na zmianę narzuciłam na nią kocyk.
Popołudniu wróciłam ze sklepu, patrzę, a rzeczony kocyk na poduszce cały wymiętoszony. No nic, pomyślałam, że musiałam doprowadzić go do takiego stanu podczas ubierania córeńki. Wczoraj z kolei wróciliśmy od rodziców, zerknęłam do łóżeczka i coś mnie trafiło. Mało tego, że kocyk znowu wymiętoszony to jeszcze po całym łóżeczku walały się kawałki gąbki! Poduszka cała pogryziona i podrapana, co oczywiście nie stało się za sprawą działania sił nadprzyrodzonych  tylko kocich pazurków. Winowajczyni oczywiście prezentowała sobą uosobienie niewinności, ale i tak miałam ochotę wygarbować jej futerko. A najlepsze jest to, że nie mam pojęcia jak ona w ogóle tam wlazła?! Skakać tak wysoko nie potrafi, fruwać też, więc co? Albo odkryła sposób teleportowania się, albo nauczyła przysuwać sobie krzesło ;-)

czwartek, 6 października 2011

Odkrycia. Part II

Mogę się pochwalić, że nasze dziecię opanowało nową umiejętność... plucie! I na nic moje tłumaczenie, że damie  takie zachowanie nie przystoi, córeńka zawzięcie ćwiczy sztukę parskania ilekroć sobie o niej przypomni. A że zdarza się jej przypomnieć sobie np podczas picia mleka, to efekty można podziwiać wszędzie w koło, nie wyłączając ściany, matki i kota, który nieopatrznie akurat przechodził obok.

niedziela, 2 października 2011

Dwa miesiące

Ktoś kiedyś powiedział "Jeżeli posiadasz coś, czego nie oddałbyś za żadne pieniądze tego świata, jesteś bardzo szczęśliwą osobą"
Patrzę na śpiącą córeczkę i myślę sobie, że ten ktoś miał niesamowitą rację. Dziś mijają dwa miesiące odkąd ten nasz prywatny ósmy cud świata jest na świecie i bez wątpienia mogę powiedzieć, że nic nigdy nie uszczęśliwiło mnie tak bardzo.

środa, 28 września 2011

Odkrycia

Wczoraj Emilia skończyła 8 tygodni. Największym odkryciem ostatnich dni są jej własne rączki. Niesamowicie rozczula mnie, kiedy składa je razem przez sobą, a później zastyga nieruchomo robiąc zdziwioną minkę. Potrafi też machać nimi tak energicznie, że gdyby nieopatrznie znaleźć się w ich zasięgu można skończyć jako ofiara przemocy w rodzinie ;-) A gdyby podłączyć do nich jakieś przewody mielibyśmy własną turbinę i darmowy prąd ;-) Coraz biedniejsze są też moje włosy, bo ilekroć znajdą się w pobliżu małych łapek garść z nich kończy swój żywot. Upinam więc je w artystyczne kukuryku na czubku głowy, ale mały spryciarz zawsze znajdzie jakiś luźny kosmyk, z którym zmuszona jestem się pożegnać, bo żadna siła nie przekona Emilki do puszczenia ich luzem. Największą sensację natomiast budzi fakt, że rączki można wkładać do buzi. Choć z tym akurat mamy mały problem, bo nie używamy smoczka, więc dla córeńki naturalne jest, że jeżeli coś znajduje się w buzi, to powinno z tego lecieć mleko. A jeśli nie leci, to jest to powód do poważnego wnerwa ;-)

sobota, 24 września 2011

Kolekcja jesień - zima ;-)

Długo wokół niej chodziłam, namyślałam się, dywagowałam, czytałam na jej temat, przekładałam z miejsca na miejsce, rozwijałam i zwijałam z powrotem aż wreszcie zdecydowałam - zakładam. C H U S T Ę. I bynajmniej nie bandamkę, arafatkę ani nawet nie burkę. Chustę do noszenia dziecka. Przestudiowałam dokładnie instrukcję, wybrałam odpowiednie do wieku Emilii wiązanie, przećwiczyłam "na sucho" omotanie się materiałem we wskazany sposób i pełna optymizmu wzięłam się za umieszczenie w niej dziecka. I o ludzie złoci, to jest jakaś wyższa szkoła magii. Brakuje mi ze dwóch par rąk co najmniej żeby to wszystko ogarnąć. Namęczyłam się jak dziki osioł, córeńka w tym czasie zdążyła się rozryczeć pełną piersią, co wcale mnie nie dziwi, bo też bym chyba protestowała gdyby mnie ktoś tak miętolił na wszelkie strony, a w końcu umieścił w jakimś kokonie w pozycji która wcale wygodna być nie musi. Pocieszam się, że praktyka czyni mistrza, ale obawiam się że z drugiej strony zanim to wszystko opanuję Emilia będzie chodziła do przedszkola.

PS
Fotka dokumentująca moje chustowe poczynania na blogu zdjęciowym. Wszelkie komentarze, sugestie i słowa krytyki mile widziane.

czwartek, 15 września 2011

PS

Drogie dziewczyny, bardzo dziękuję za zabranie głosu pod poprzednią notką, bo uważam że wymienianie się doświadczeniami jest ważną i dobrą rzeczą, aczkolwiek przykro mi że ta dyskusja zrodziła tyle negatywnych emocji. Każda z nas ma własne przemyślenia i każda z nas podejmując decyzje kieruje się nie tylko zdobytą wiedzą, ale także matczyną intuicją. Moja kazała mi wybrać szczepionkę skojarzoną. Nie wiem, czy słusznie, czy wręcz przeciwnie i chyba nigdy tego wiedzieć nie będę, bo nie ma jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, która szczepionka jest lepsza, a zatem bezpieczniejsza dla dziecka. Zarówno przeciwników jak i zwolenników jednej i drugiej jest mnóstwo i każdy ma argumenty na poparcie swojej racji. Możemy jedynie starać się wybierać dla naszych dzieci jak najlepiej i mieć nadzieję że jest to słuszny wybór, ale pamiętajmy też że żadna z nas nie jest nieomylna i choćbyśmy nie wiem jak bardzo wierzyły że mamy rację niekoniecznie musi tak być naprawdę. Nie musimy zgadzać się z opiniami innych osób, ale powinnyśmy szanować ich prawo do odmiennego zdania.

Ten temat można by kontynuować jeszcze długo, ale pozwolicie że jednak go zakończę krótko i treściwie. Emilia szczepienie zniosła fantastycznie. Nie wystąpiły żadne niepożądane objawy, odczyny zapalne, gorączka, obrzęk ani nawet pogorszenie samopoczucia. Noc również pięknie przespała, co utwierdza mnie w przekonaniu o słuszności dokonanego wyboru. Nie znaczy to że zacznę teraz namawiać wszystkich do szczepionek skojarzonych, bo z pewnością nie jest to moja rola, ale znaczy to że moje dziecko hexę toleruje bardzo dobrze i kolejne dawki dostanie również w tej postaci.

środa, 14 września 2011

O służbie zdrowia słów kilka

Przynajmniej raz w życiu każdy szanujący się autor bloga MUSI napisać notkę na temat polskiej służby zdrowia i właśnie dojrzałam do tej decyzji. Także osoby poniżej 18 roku życia proszone są o nie czytanie dalszej treści ze względu na dużą ilość wulgaryzmów oraz brutalne sceny, mogące niekorzystnie odbić się na młodych, niezahartowanych jeszcze umysłach.
A tak poważnie, to nie lubię narzekać, ale o naszej służbie zdrowia chyba nawet człowiek z poważnymi zaburzeniami psychicznymi nie potrafiłby wyrażać się ciepłymi słowami, więc czuję się usprawiedliwiona. Byliśmy dziś na obowiązkowym szczepieniu, które to państwo polskie nałożyło na nieroztropnych rodziców w celu ochrony nowego pokolenia przed wirusowym zapaleniem wątroby typu B, błonicą, ksztuścem, tężcem i polio. Szczepienie obowiązkowe, bo nieroztropni rodzice zapewne z własnej, nieprzymuszonej woli by się na nie nie zdecydowali, dlatego też organ państwowy z ich zdaniem liczyć się nie zamierza. I z ustawy traktuje jak ograniczonych umysłowo imbecyli. Także chcąc nie chcąc drogi rodzicu dziecko zaszczepić musisz. I na dodatek wdzięczność powinieneś okazać, bo szczepienia jest refundowane, czyli DARMOWE! (och, ach, hura, co za szczęście) I właśnie w tym momencie szlag mnie trafia i kilka brzydkich wyrazów ciśnie na usta, bo jakie kurna darmowe? Nawet jako ograniczony umysłowo imbecyl nie uwierzę, że Minister zdrowia z własnego portfela te szczepionki funduje, od ust sobie odejmując i w nędzę wpędzając. Za to dziwnie pewna jestem, że środki na te refundowane szczepionki, leki, badania itp itd pochodzą od przeciętnego Kowalskiego, któremu ZUS co miesiąc zabiera kilka stówek na okoliczność składki zdrowotnej. I w porządku niech zabiera, ale niech mi przy okazji nikt nie pieprzy, że polska służba zdrowia jest darmowa. Bo też jestem przeciętną Kowalską i też mi ZUS co miesiąc kasę zabiera i jeżeli idę do lekarza i nie płacę, to nie dlatego że mi ktoś wspaniałomyślnie prezent robi, ale dlatego że już wcześniej za to leczenie ZAPŁACIŁAM. I tu przechodzimy do meritum sprawy, a mianowicie jakości owych "darmowych" świadczeń. Refundowana szczepionka przeciwko wymienionym wyżej chorobom obejmuje 3 oddzielne preparaty. A to znaczy, że aby z niej skorzystać musiałabym się zgodzić na TRZYKROTNE kłucie mojego dziecka. Podczas gdy na rynku od wielu lat dostępna jest np. Infanrix hexa, będąca skojarzonym preparatem, dzięki któremu zamiast trzykrotnego kłucia, wystarczy tylko jedno. Dlaczego nie jest refundowana? Nie mam bladego, zielonego ani żadnego innego pojęcia. Wiem natomiast, że aby oszczędzić własnemu dziecku bólu, stresu i płaczu musiałam wyjąć z portfela 200zł i za hexę zapłacić. A ponieważ do pełnej odporności potrzebne jest podanie 4 dawek szczepionki oznacza to, że obowiązkowe szczepienie przeciwko wirusowemu zapaleniem wątroby typu B, błonicy, ksztuścowi, tężcowi i polio kosztować mnie będzie jedyne 800zł.

poniedziałek, 12 września 2011

Bezsenność w Seattle

Emilia przechodzi pierwszy skok rozwojowy. Zgodnie z tym, co mi tu piszą mądre głowy jest to okres wrażeń, w którym "Maluszek stajesię jakby bardziej uważny, zaczyna interesować się światemzewnętrznym, sprawia wrażenie "obudzonego ze snu". Niemowlę możeczuć przerażenie, niekiedy boi się tych wszystkich bodźców, tego,co widzi, czuje, słyszy, i dlatego nie rozumiejąc tego, reagujepłaczem i krzykiem"
Na razie zauważyłam, że córeńka więcej je. Praktycznie w ciągu dnia potrafi domagać się mleka co godzinę, także nie jest lekko. Wciąż jeszcze często zasypia przy piersi, ale jak tylko odkładam ją do łóżeczka budzi się. A nawet jeśli pozornie śpi to wierci się, energicznie macha rączkami, kopie nóżkami, obraca główką i popłakuje. Dla odmiany w nocy przesypia jednym ciągiem 5-6 godzin, co wbrew pozorom wcale nie jest takie fajne, bo bez przerwy budzę się i sprawdzam, czy wszystko z nią w porządku. Ciężko ma ze mną to moje dzieciątko. Nie śpi - źle, śpi - też źle. Naprawdę trudno mi dogodzić ;-)

Na depresyjną nutę

Opuściłam się w pisaniu, ale jakoś tak mi mało literacko ostatnio. Za to wkurzona jestem w stopniu sugerującym nabawienie się wścieklizny i jak nic powinnam nosić na piersi tabliczkę z wykaligrafowanym ostrzeżeniem: uwaga gryzę, kopię i pluję jadem bez ostrzeżenia.
U Emilki pod oczkiem zaczął rozwijać się naczyniak. Łudziłam się, że się zadrapała albo to znamię, ale nie. Pan doktor zdiagnozował naczyniak wczesnodziecięcy i chociaż to zupełnie niegroźna zmiana, to wyć mi się chce z bezsilności. Oczywiście od razu przeszukałam cały internet w tym temacie i po zobaczeniu jak bardzo taki naczyniak może urosnąć zanim zacznie zanikać przebeczałam pół dnia.
Chyba każda matka bez mrugnięcia okiem gotowa jest wziąć na siebie każdą chorobę swojego dziecka, każde zmartwienie, każde nieszczęście i znosić je z uśmiechem na ustach, a tymczasem jedyne co mogę zrobić to czekać.

piątek, 2 września 2011

Pierwszy miesiąc

To już miesiąc odkąd jesteś z nami. Niewiarygodne, że już miesiąc czasu upłynął odkąd leżałam na porodówce, odliczałam czas między kolejnymi skurczami i czekałam na Ciebie.
Miesiąc temu nie wiedziałam jak będzie wyglądało nasze życie, kiedy już pojawisz się na świecie. Pełna byłam obaw tej nowej roli i tego jak sobie poradzę. Uparcie tłumiłam tkwiący gdzieś tam głęboko lęk, czy będę dla Ciebie wystarczająco dobrą mamą. Wciąż tego nie wiem, ale staram się i jedno mogę Ci obiecać, córeczko, zrobię wszystko żebyś była szczęśliwa.
Bo dziś... dziś kocham Cię o całe wczoraj mocniej. I aż wierzyć mi się nie chce, że kiedyś mogło Cię nie być.

niedziela, 28 sierpnia 2011

Meteorologicznie

O bogowie! Obudził mnie dziś CHŁÓD poranka i w życiu bym nie podejrzewała, że tak mnie to ucieszy. W końcu czuję się jak istota człekokształtna, a nie jak smażony na wolnym ogniu naleśnik. I dziecko mogę nakarmić bez obaw, że hektolitry wylanego potu spowodują powódź w mieszkaniu. Doprawdy nie wiem, co mi do łba strzeliło żeby myśleć, że urodzenie dziecka latem jest fajne. Owszem słoneczko, zielona trawka, ptaszki ćwierkające z oddali... ale jakimś cudem, w swym geniuszu, nie wpadłam na to, że latem mogą też być upały! I niekoniecznie podczas ich trwania będę mogła moczyć dupsko w jeziorku, popijając zimne piwko, jak to robiłam do tej pory. Niestety pozostałe pory roku również nie budzą dzikiego entuzjazmu: złota polska jesień z deszczem już od połowy września raczej nie skłania do spacerów. Zimą lubią występować mrozy oraz oblodzone chodniki, co również znacząco obniża chęć przemieszczania się gdziekolwiek. A brodzenie w pośniegowej brei wiosenną porą, na dodatek pchając przed sobą wózek też chyba mało kogo uszczęśliwia. A później się dziwią, że niż demograficzny. Ale jak tu się rozmnażać, kiedy klimat taki niekorzystny ;-)

PS
Tak, bredzę ;-) Ale to z dzikiego szczęścia, że wreszcie możemy wyjść z domu, bo od siedzenia w tych czterech ścianach (nagrzanych niczym piekarnik na dodatek) już mi na mózg padało.

środa, 24 sierpnia 2011

Żar tropików

Pozbyłam się wczoraj złudzeń, że córeńka odziedziczyła po mnie miłość do ciepła, a nieśmiało rysujące się w wyobraźni wizje wspólnego wylegiwania się na słonku rozwiały się niczym letni zefirek. Córeńka wybitnie poszła w ślady ojca, który do życia budzi się w okolicach listopada, podczas gdy całe lato snuje się po okolicy pod postacią śniętej ryby (jęczącej i marudzącej na dodatek!) Idąc w jego ślady dziecko dało mi wczoraj tak popalić, że pod wieczór sama wyglądałam jak ciepłe jeszcze zwłoki i bezczelnie o 21:00 padłam na twarz, nie dając znaków życia. Wprawdzie za długo tymi zwłokami sobie nie pobyłam, bo nastała pora karmienia i chcąc nie chcąc trzeba było wrócić do świata żywych, ale jednak te pół godziny głębokiego snu zdziałało cuda. A dziś powtórka z rozrywki. Idę wznosić modły do jakichś pogańskich bóstw o deszcz alb chociaż ciut niższe temperatury.

Zmieniając nieco temat doszłam do wniosku, że nie będę tutaj umieszczała zdjęć Emilii.  Skoro chronię własną prywatność, jej tym bardziej powinnam. A trudno to osiągnąć na blogu, do którego dostęp ma każda przypadkowa osoba. Oczywiście mogłabym się przenieść, ale zapisałam tutaj bardzo ważny kawałek swojego życia, a ponieważ sentymentalna gęś ze mnie, to miejsce wiele dla mnie znaczy. Ale żeby nie było, że mam paranoję i za każdym zakrętem i krzakiem widzę pedofilii i innych zboczeńców założyłam Emilce prywatną galerię, do wglądu osób zaprzyjaźnionych. Niestety w celu obejrzenia zdjęć potrzebne jest konto Google bądź też posiadanie poczty na gmailu. Gdyby któraś z koleżanek reflektowała proszę o zabranie głosu i zostawienie maila.

sobota, 20 sierpnia 2011

Proza życia

Odkrywam i praktykuję w stopniu zaawansowanym nieznany mi do tej pory sport - sprzątanie na czas. A wygląda to mniej więcej tak:
Karmię córeńkę, odkładam ją do łóżeczka i z obłędem w oczach latam po domu nie mogąc się zdecydować, czy zrobić pranie, poodkurzać, wyszorować sedes, czy umyć gary? I nawet jeżeli uda mi się podjąć tę jakże trudną decyzję nie gwarantuje to wcale sukcesu, albowiem nie znacie dnia ani godziny kiedy córeńka stwierdzi, że najlepiej jej jednak w matczynych ramionach, co zazwyczaj ogłasza całą mocą swoich maleńkich płuc. Zdarza się więc czasem, że zostawiam gospodarstwo domowe w stanie sugerującym, że chwilę wcześniej przetoczyło się przez nie tornado i lecę utulić kwilące dziecię. Wczoraj na przykład przyleciałam do niej z szamponem na głowie, bo potrzeba bliskości dopadła ją akurat kiedy postanowiłam umyć sobie włosy. I nie działają prośby, groźby ani łagodna perswazja "już już córeńko, zaraz do ciebie przyjdę" Córeńka wyznaje zasadę - Ma być NATCHMIAST, bo jak nie to będę wrzeszczała tak głośno i zapamiętale aż któryś z sąsiadów zadzwoni po opiekę społeczną. Nie pozostaje mi zatem nic innego jak rzucić wszystko i pędzić na złamanie karku sprawdzić jakaż to krzywda dzieje się potomstwu.
W międzyczasie dziecię postanawia zrobić kupę, a ponieważ trafił nam się wyjątkowo higieniczny egzemplarz naturalnym jest, że z kupą leżeć nie będzie i choćby nawet wyrodna matka chciała fakt istnienia kupy chwilowo zignorować, to nie bardzo się da, bo syrenę alarmową wyłączyć może tylko nowy, czysty i pachnący pampers. I kiedy już myślę sobie, że sytuacja została opanowana i uda mi się wrócić i uprzątnąć domowy nieład okazuje się, że w tej oto chwili dzieciątko zgłodniało i nie wytrzyma bez jedzenia ani sekundy dłużej. Karmię więc, odkładam dziecię do łóżeczka i z obłędem w oczach latam po domu...

wtorek, 16 sierpnia 2011

Termin porodu ;-)

Właśnie dziś nasza mała  Kuleczka powinna przyjść na świat, a tymczasem ma już 2 tygodnie. Sama nie wiem kiedy to zleciało i wciąż jeszcze nie mogę uwierzyć, że naprawdę ją urodziłam.
W piątek odebraliśmy akt urodzenia, jeszcze tylko do załatwienia został PESEL i nasza córeńka już oficjalnie zostanie dumną obywatelką Rzeczpospolitej Polskiej ;-P
W weekend natomiast mieliśmy w planach wybrać się na pierwszy spacer. Do tej pory tylko wietrzyliśmy Małą na balkonie. Niestety w sobotę plany pokrzyżowała nam burza, w niedzielę goście, a wczoraj mieliśmy mały kryzys, bo głupia matka nażarła się nie wiadomo czego i biedne dzieciątko cały dzień męczyło się z bólem brzuszka. Na szczęście dziś już jest dobrze, a ja chyba zacznę się odżywiać samymi sucharami i wodą. I niech mi nikt farmazonów nie wciska, że karmiąca matka powinna jeść wszystko. Bo pal licho gdyby to mi miało coś dolegać, ale patrzenie jak takie maleństwo płacze i pręży się jest stanowczo ponad moje siły.

niedziela, 14 sierpnia 2011

Z cyklu: Dialogi

W porywie romantyzmu wpakowałam się Księciuniowi na kolana...

on: co tam grubasku?
ja: już nie jestem gruba
on: hmm... nic się nie martw, coś na to poradzimy
ja: i co zrobicie?
on: zgrubniemy cię

Aha.

czwartek, 11 sierpnia 2011

Początki

Dziś po raz pierwszy zostałyśmy same i mam lekkiego stresa. Na szczęście córeńka póki co jest aniołem i głównie je, śpi i robi pieluchowe niespodzianki. Nie wiem czy to normalne praktyki, ale moja położna kazała karmić ją co 2 godziny, więc mam naprawdę niewiele czasu na inne rzeczy. W zasadzie dzień mija mi głównie na siedzeniu z cycem na wierzchu i przyssanymi do niego usteczkami. Na dodatek zaczęłam przejawiać pierwsze objawy nadopiekuńczości i nieustannie zamartwiam się a to tym żeby nie mieć kryzysu laktacyjnego, a to tym żeby mała nie miała kolek albo żeby nie dostała pleśniawek, albo żeby nie zrobiły się jej odparzenia. Pomysłów mam naprawdę sporo. Normalnie paranoja postępująca. Chyba idę zacząć ćwiczyć jogę, czy tam inne medytacyjne hokus-pokus.

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

"Krótka" historia pewnego porodu ;-)

Słowem wstępu chciałam gorąco podziękować za wszystkie gratulacje, które spłynęły na nas z okazji pojawienia się na świecie naszej córeńki. Mam nadzieję, że nie będziecie miały mi za złe, że robię to hurtem, ale czas, czas, czas... a raczej nieustanny jego brak ;-) A tu jeszcze zachciewa mi się napisać o porodzie. No naprawdę, fanaberie!

Co ciekawego można napisać o porodzie? W zasadzie niewiele. Te które rodziły doskonale temat znają i to od najgłębszej strony, a tym którym jeszcze nie rodziły polecam obejrzeć „Teksańską masakrę piłą mechaniczną” Ha, ha, ha... Żartowałam ;-)

Jako kobieta świeżo doświadczona porodowo mogę napisać jedno: nie taki wilk straszy jak go malują. I z całym szacunkiem dla wszystkich niewiast, ale uważam że gro mrożących krew w żyłach opowieści na temat porodu bierze się ze zwykłej histerii rodzących. Jasne że to nic miłego, że boli jak cholera i zanim wydasz na świat to upragnione dziecię masz ochotę wyskoczyć przez okno porodówki, ale pamiętaj kobieto że jesteś niesamowitą szczęściarą, bo miliony innych kobiet na świecie oddałoby wszystko żeby znaleźć się na twoim miejscu i milionom nie dane będzie. Dlatego uważam, że żadna kobieta która szczęśliwie wydała na świat dziecko nie ma prawa na poród narzekać. Może być co najwyżej wdzięczna, że mogła tego bólu doświadczyć.

Tyle filozofii. Reszta będzie zawierała przydługawe, ciągnące się niczym stara guma w majtkach, chaotyczne wspomnienia autorki, spisane ku pamięci, na wypadek gdyby kiedyś skleroza nie pozwalała mi przypomnieć sobie jak to z tym porodem było.

Zaczęło się niewinnie. O północy obudził mnie skurcz, ale ponieważ wszelkie możliwe skurcze już od wielu tygodniu nie były mi obce postanowiłam go zignorować. 10 minut później obudził mnie następny. W przebłysku geniuszu wpadłam na to, że chyba się zaczęło. Noc minęła mi na sprawdzaniu, czy może jednak przypadkiem  nie zasnę, na przemian ze snuciem się po domu w charakterze błędnej owcy. O 5:00 pożegnałam się z łóżkiem definitywnie i przeniosłam do wanny (w międzyczasie odszedł mi czop śluzowy) Potem jeszcze pomalowałam sobie paznokcie (tak, tak, serio miałam takie pomysły) wyszczotkowałam kota, podlałam kwiatki, polatałam po blogach i w swej niefrasobliwości napisałam smsa do mamy, która na wzmiankę o regularnych skurczach (już co 7 minut) dostała histerii i kazała mi już-teraz-zaraz-natychmiast jechać do szpitala. Obudziłam Księciunia, wysłałam go do piekarni, zjadłam śniadanie, w międzyczasie odpisałam na 100 smsów od wszystkich krewnych i znajomych królika, których mamusia zdążyła już poinformować, że rodzę i pojechaliśmy.
Do szpitala dotarłam po 11:00 ze skurczami co 5minut i niejasnym wrażeniem, że chyba jednak wcale nie chcę JESZCZE rodzić, czym oczywiście nikt się nie przejął, a już najmniej pchająca się na świat córeńka. Potem poszło szybko.
Z izby przyjęć trafiłam na blok porodowy, kolejno zaliczyłam KTG, badanie wewnętrzne i USG – werdykt:  rozwarcie na 4cm i akcja porodowa w pełnym rozkwicie. Dostałam łóżko na sali porodowej i polazłam po Księciunia, który miał mnie zabawiać do czasu aż poród wkroczy w ostatnią fazę. Już wcześniej w pełnej zgodzie ustaliliśmy, że jego obecność przy porodzie nie jest niezbędna, a wręcz niewskazana (dziecka za mnie na świat nie wypchnie, tak? a „piękno porodu” może sobie obejrzeć na National Geographic na przykładzie antylopy, jeżeli kiedyś będzie miał taki kaprys). Nie mam nic do porodów rodzinnych, jeśli ktoś czuje taką potrzebę, to proszę bardzo, nic mi do tego, ale uważam że skoro matka natura wymyśliła, że w przyrodzie 99,9% samic rodzi w samotności, to chyba ma to głębszy sens i naprawdę nie widzę potrzeby podważania praw rządzących światem od zarania dziejów tylko dlatego, że akurat  przyszło mi żyć w czasach, gdzie modne jest rodzić z partnerem. A do tego zdecydowanie wolę żeby Księciuniowi moja wagina kojarzyła się raczej z początkową fazą produkcji potomstwa, a nie krwawą masakrą podczas której dziecko z trudem przeciska się na świat.
Ale wracają do tematu. Siedzieliśmy na tej porodówce niczym dwa kołki w płocie. Umilaliśmy sobie czas, a to komentując obrazy widziane przez okno, a to wygadując jakieś głupoty, a to coś tam sobie żartując. W międzyczasie poskakałam na piłce, wytarzałam się na worku, polatam pod prysznic, ogólnie było wesoło z małymi przerwami na skurcze (już co 3 minuty). Niestety rozwarcie postępowało w iście ślimaczym tempie i po 3 godzinach wynosiło 5cm. A i wody płodowe też jakoś nie miały ochoty odchodzić. I przyznam szczerze, że to się robiło trochę nudne.
O 17:00 położna (skądinąd fantastyczna kobieta – dzięki wam niebiosa, że rodziłam akurat z nią) wyskoczyła z propozycją przebicia pęcherza płodowego. Brzmiało lekko sadystycznie, ale ku własnemu zdziwieniu zgodziłam się. Poczekała na kolejny skurcz, coś tam nacisnęła i mieliśmy potop szwedzki. No to się przejęłam, że teraz to już POWINNAM urodzić, pomachałam Księciuniowi chustką na pożegnanie i jak mi dowaliło skurczami po kręgosłupie to prawie zjechałam z tego łóżka. A tu jeszcze masz nie przeć tylko prawidłowo oddychać, żeby ułatwić dziecku przesuwanie się w kanale rodnym. O bogowie, to jest dopiero wyższa szkoła magii. Oczywiście nikt ci głowy nie urwie jeżeli będziesz miała w nosie dobre rady i będziesz parła, i wrzeszczała niczym żywcem obdzierana ze skóry, ale nieśmiało radzę jednak słuchać położnej, bo kobieta na pewno wie co mówi.
Urodziłam w trzecim skurczu partym, nie ukrywam że głównie dzięki pani Basi, która chyba telepatycznie odgadywała jak długo trwa skurcz i fantastycznie instuowała mnie, co robić w każdej kolejnej sekundzie. Niestety nie obyło się bez nacięcia, bo okazało się, że jestem tak wąska, że nawet taka drobinka jak Emilia nie mogła się przecisnąć. No już trudno. Mus to mus. Nawet jeśli teraz okolice mojego krocza wyglądają jak bliżej niezidentyfikowany ochłap mięsa z wystającymi tu i ówdzie szwami. Zresztą podejrzewam, że nawet gdyby chcieli mi obciąć nogę, wyciąć nerkę i wywiercić dziurę w czaszce, bo to pomogłoby dziecku się urodzić, też bym nie protestowała. Kobieta w takiej chwili naprawdę jest superjednostką o nadludzkich siłach i taki Batman, czy Supermen mogą się schować. I z ręką na sercu potwierdzam iż prawdą, szczerą prawdą i najprawdziwszą prawdą jest to, że wystarczy zobaczyć ten maleńki cud, który dopiero zaczerpną swój pierwszy oddech i w ułamku sekundy zapomina się o całym bólu. Jak babcię kocham, jak tylko ją ujrzałam byłam w stanie zeskoczyć z tego łóżka i polecieć obwieścić światu, że zostałam mamą najcudowniejszej istoty pod słońcem. Nie poleciałam tylko dlatego, że kazali mi rodzić łożysko (oraz byłam niestosownie ubrana do wypadu na miasto) Rodzenie łożyska szczerze powiedziawszy przegapiłam i dopiero jak lekarz sprawdzał, czy wyszło w całości zastanowiłam się co to za krwisty flak?

A później już tylko leżysz sobie z dzieciątkiem na piersi, patrzysz jak oddycha i płaczesz. Wylewasz wprost ocean łez i zastanawiasz się jak to możliwe, że można być tak bezgranicznie szczęśliwym. Od 6 dni nieustannie się nad tym zastanawiam i od 6 dni nie potrafię znaleźć odpowiedzi. Do tej pory twierdziłam, że bycie w ciąży jest cudowne, tak, wciąż tak myślę, ale bycie mamą jest po tysiąckroć wspanialsze!

piątek, 5 sierpnia 2011

Home Sweet Home

Ladies & Gentlemen z przyjemnością przedstawiam nasz prywatny, osobisty ósmy cud świat - Emilię.


Jak widać na załączonym obrazku nie mamy zbyt wielkich wątpliwości, kto w tej rodzinie będzie rządził, co pretendentka do tronu postanowiła zaprezentować przyjściem na świat dwa tygodnie przed terminem. A co się będzie gniotła w matczynym brzuchu skoro wkoło tak wesoło. Hmm, to jeszcze zależy komu, bo matce chwilowo tak jakby mało do śmiechu, gdyż zdecydowanie wolałaby się składać tylko z górnej połowy ciała, bo dolna nadaje się do wymiany albo przynajmniej do kapitalnego remontu ;-) Ale o porodzie rozpiszę się innym razem, bo to dosyć obszerny materiał, a chwilowo sił brak i córeńka wisi na cycu. W każdym razie jesteśmy zdrowe i przeszczęśliwe! :-)

I serdecznie dziękuję za wszystkie ciepłe słowa i trzymanie kciuków.

wtorek, 2 sierpnia 2011

News dnia

Poszłam rodzić.
Zaraz wracam ;-)

niedziela, 31 lipca 2011

Olaboga

Chyba właśnie osiągnęłam fazę głębokiego jęczenia i biadolenia. Mniej więcej wczoraj włączyło mi się zaawansowane stękanie i nijak nie mogę znaleźć guzika z napisem OFF. W najśmielszych wyobrażeniach nie przypuszczałam nawet, że brzuch może boleć na tyle rozmaitych sposobów. A za sprawą kręgosłupa po prostu zaraz dostanę wścieklizny. Niemal fizycznie czuję jak rozpada się na atomy i lada chwila w jego miejscu będę musiała zamontować sobie kij od szczotki, bądź przerzucić się na bardziej pierwotne metody poruszania się, a mianowicie bieganie na czworakach. I jeszcze obudziłam się głucha na lewe ucho, co jest irytujące dosyć mocno. A i tak jestem już zirytowana w stopniu rzekłabym wysokim i naprawdę nie potrzebuję dodatkowych powodów.

Ale żeby nie było aż tak dramatycznie (w końcu to nie sztuka Szekspira) opowiem wam kawał o jęczeniu. Mój ulubiony (i jedyny jaki pamiętam - bo moja pamięć jest fenomenalna tylko krótka)

Mąż robi żonie awanturę:
- leżysz podczas tego seksu jak kłoda, mam tego dosyć! jeżeli następnym razem nie będziesz jęczeć, to się z tobą rozwodzę!
Wieczorem męża naszła ochota, żona cała przejęta pyta:
- to już mam jęczeć?
- nie, jeszcze nie. Powiem ci kiedy - odpowiada mąż
Akcja się rozkręca, mąż sapie:
- teraz! teraz jęcz
- olaboga! cukier znowu podrożał, zima idzie, dzieci butów nie mają, ja w starej sukience...

piątek, 29 lipca 2011

... bierzemy misia w teczkę

Zaczęłam pakować torbę do szpitala. Niechętnie, bo niechętnie, ale jednak po przemyśleniu sprawy doszłam do wniosku, że pakowanie jej między kolejnymi skurczami nie byłoby najmądrzejszym z moich pomysłów. Bo istnieje spore prawdopodobieństwo, że zamiast naprawdę niezbędnych mi w szpitalu akcesoriów znalazłyby się w niej np. patelnia, pilot do telewizora, strój kąpielowy, męskie slipki oraz instrukcja z odkurzacza.
Sprytna byłam i przezorna, i już wcześniej zrobiłam listę, co w tej torbie znaleźć się powinno także teraz zostaje mi tylko przełożyć ten majdan z półki do torby. I Houston mamy problem! No jakże by inaczej. Naprawdę nie wiem, co jest z tymi rzeczami i ich nieznośną tendencją do niemieszczenia się tam gdzie powinny. Oczywiście do torby też mi nie chce wszystko pięknie wleźć mimo że bez problemu powinien zmieścić się w niej słoń!
Szlag mnie trafił w połowie tego przedsięwzięcia, więc rąbnęłam to wszystko w cholerę i poszłam się relaksować przed tv. Jakąś godzinę później zaczęłam czuć dziwny niepokój połączony z niejasnym wrażeniem, że coś jest nie tak. Pokręciłam się po domu próbując zlokalizować przyczynę tego stanu, ale wszystko wydawało się w porządku. Żelazko wyłączone, gaz się nie ulatniał, nie pękła żadna rura, w szafie nie czyhał morderca. No co jest? Kurde, kurde, kurde! Nie ma kota!!
Obleciałam wszystkie kąty, przeczołgałam się po podłodze zaglądając pod łóżko, szafę i w inne czarne dziury. Nawet do kubła na śmieci zajrzałam. Nie ma. Już prawie histerii dostałam, bo jak można zgubić kota w zamkniętym mieszkaniu? I nagle w przebłysku geniuszu otwieram szafkę z dziecięcymi rzeczami...
 
I jeszcze obrażona, że jej przeszkadzam :/

wtorek, 26 lipca 2011

"Oczko"

Według obliczeń mądrych głów zostały równiutkie 3 tygodnie, które wcale trzema być nie muszą. Ale odkąd dotrwałyśmy do 9 miesiąca spłynął na mnie taki spokój, że w zasadzie mogę rodzić nawet tu i teraz (he he ciekawe czy będę taką oazą spokoju jak naprawdę się zacznie, bo coś mi się wydaje, że wtedy będzie totalna panika i aaaaaa uciekamy!)

A poza tym.
Dowiedziałam się w końcu, że jednak potrzebuję koszulę do porodu, bo szpital w którym mam zamiar wydać na świat nasze potomstwo nie zapewnia tego typu przyodziewku. Dowiedziałam się również, że będzie to strój jednorazowego użytku, bo po porodzie zostanie zutylizowany. Przyjrzałam się więc dokładniej zawartości naszej szafy, niestety nie znalazłam w niej niczego nadającego się na kreację porodową. Kupiłam więc koszulę nocną na targu, u kobieciny, która dobre 15 minut zachwalała ją jakby nie sprzedawała średniej jakości bielizny niewiadomego pochodzenia tylko kieckę z najnowszej kolekcji Armaniego. Już jej chciałam powiedzieć, kobieto ja w tym będę dziecko rodziła, a nie szła na bal!
Bo o ile uważam, że koszula w której będę występowała po porodzie musi zaliczać się do odzienia cywilizowanych ludzi, o tyle podejrzewam, że rodzić mogłabym nawet owinięta w worek po kartoflach i w wianku z chabrów na głowie i byłoby mi to absolutnie obojętne. Także koszulę do porodu mam z gatunku takich, w których sypia moja dziewięćdziesięcioletnia babcia. Ale kosztowała całe 15 zł, więc naprawdę nie wypada marudzić. Nie pozostaje mi nic innego jak upchnąć ją w jakimś ciemnym kącie i nie patrzeć na nią dopóki moim jedynym problemem zaprzątającym głowę nie staną się skurcze porodowe.

I na koniec fotka poglądowa.
 

niedziela, 24 lipca 2011

Kilka słów na temat obżarstwa

Ostania rodzinna impreza w składzie 2+1/2 zaliczona. Choć biorąc pod uwagę stopień uginania się stołów od ilości tkwiących na nich wiktuałów łatwo nie było. Zwłaszcza kiedy posiada się rodzinę, która uważa, że kobieta w ciąży je tylko trochę mniej niż pułk wojska. Zasadniczo to ja bardzo chętnie, tyle że ostatnio mam żołądek splaszczony do wymiarów małego naleśnika, dodatkowo przygnieciony córeńką, więc naprawdę niewiele się w nim mieści. A tu nieustannie ktoś podsuwa ci pod nos jakieś frykasy radośnie ćwierkając: spróbuj, chociaż kawałeczek. Obżarłam się po same migdałki. Pewnie dlatego dzisiejsza noc nie należała do zbyt udanych. No ale naprawdę trudno spać, kiedy dolną część korpusika zajmuje dziecko, a górna wypchana jest żarciem i generalnie czujesz się jakbyś zaraz miała pęknąć. I to w stopniu nie pozwalającym na ponowne poskładanie cię do kupy.

środa, 20 lipca 2011

Wątpliwości

Właśnie przyszła mi do głowy refleksja, czy ja ABY NA PEWNO nadaję się na matkę?
Ostatnie dwa dni stanowią żywe potwierdzenie faktu, że niewątpliwie stanowię zagrożenie, jeśli nawet nie dla otoczenia, to przynajmniej stuprocentowo dla samej siebie.
Wczoraj podczas golenia nóg prawie podcięłam sobie żyły na kostce i to jednorazową maszynką! Krew lała się wartkim strumieniem, a jak zapewne wam wiadomo nie tak łatwo w dziewiątym miesiącu ciąży wyskoczyć z wanny i pognać po opatrunek. Zanim się pozbierałam do kupy łazienka wyglądała jak po świniobiciu.
Nie minęło wiele czasu postanowiłam umyć płytę gazową, z której spokojnie można było wyczytać nasze menu z całego tygodnia. I nagle  ni stąd ni zowąd, z zupełnie niezrozumiałych powodów z całej siły wyrżnęłam czołem w okap. Ciemność mnie spowiła, a na czółku momentalnie zaczęła rosnąć ogromna fioletowa śliwka i to bynajmniej nie węgierka. Na pocieszenie najwspanialszy z mężczyzn uraczył mnie tekstem: spoko, sie wyklepie! I przyłożył mi do czoła tasak, z którym już w ogóle czułam się nad wyraz komfortowo.
A dziś rano, podczas robienia śniadania i tak banalnej czynności jak krojenie bułki, która jakby na to nie spojrzeć nie wymaga jakichś skomplikowanych zdolności kulinarnych wbiłam sobie czubek noża w palec. I to wcale nie mały czubek i wcale nie płytko.
I już sama nie wiem, czy bardziej boli mnie kostka, czoło, czy palec?

poniedziałek, 18 lipca 2011

Dziewiątka

Niniejszym ogłaszam, że rozpoczęłyśmy dziewiąty miesiąc! Co niezmiernie mnie cieszy i mimo trudności z oddychaniem, jest powodem głębokich westchnień ulgi. Od razu jakoś mi lżej na duszy, bo na ciele wprost przeciwnie. Pierwszy raz w życiu ważę 60kg, co mój kręgosłup przyjmuje z lekkim niezadowoleniem. Trudno stary, przyzwyczajaj się, nie zawsze będę młoda, zgrabna i powabna.  A przed tobą jeszcze kilka latek dźwigania słodkich kilogramów dziecięcia (a potem drugiego... a jak się rozpędzę to może i trzeciego ha ha ha)
 

sobota, 16 lipca 2011

Pucu, pucu, chlastu, chlastu Nie mam rączek jedenastu

    
Napras(c)owałam się wczoraj jak dziki osioł i gdybym wiedziała, że to taki ciężki kierat bez skrupułów wykorzystałabym do tego celu jakąś dobrą duszyczkę (siostrę, mamę, sąsiadkę, zupełnie obcą babę - wszystko jedno!)  Niestety nikt mi nie powiedział, że prasowanie ciuszków dziecięcych to syzyfowa praca i już lepiej wziąć kilof i iść pomachać w kamieniołomie. Dziewczyny, jeżeli to cudowne zajęcie dopiero przed wami, to z całego serca gorąco wam współczuję!
Pierwszą porcję zaczęłam prasować nawet z zapałem. Pod jej koniec zapał wziął i wyszedł, a mi zaczęło nerwowo kołatać się po głowie "niech mnie ktoś uratuje!" Przy drugiej kupce siły zaczęły mnie opuszczać, kręgosłup rąbał niemiłosiernie, a pot zalewał oczy. Przy trzeciej zaczęłam walić łbem w deskę do prasowania, przeklinając w myślach wynalazcę żelazka, elektryczności i producentów odzieży.  A na koniec byłam bardzo bliska wyskoczenia przez okno. Zwłaszcza że jako jedną z ostatnich rzeczy prasowałam prześcieradła do łóżeczka. Prześcieradła na gumce dodam (by je drzwi ścisnęły!) I doprawdy nie wiem, czy żeby to ustrojstwo wyprasować trzeba mieć skończony jakiś specjalny kurs, czy deskę do prasowania z funkcją zawieszania na suficie, bo żadnym normalnym sposobem wyprasować się tego nie da! Mam nadzieję, że te które kupiłam szybko się zużyją, bo jak sobie pomyślę że drugi raz miałabym przez to przechodzić, to krew mnie zalewa.

piątek, 15 lipca 2011

Nuda panie że hej!

Po ostatniej wizycie u pana doktora zakres czynności, które wolno mi wykonywać drastycznie spadł (wolno mi głównie leżeć, pachnieć i ładnie wyglądać) w związku z czym już sama nie wiem co ze sobą począć.
Wprawdzie szyjka trzyma się dzielnie, mimo że jest trochę skrócona i miękka to wciąż jeszcze zamknięta, ale ponieważ moja macica cierpi na zaawansowane ADHD i po prostu NIE MOŻE siedzieć spokojnie, to istnieje ryzyko, że długo tak nie pociągniemy. Żeby tylko jeszcze wytrwać dwa tygodnie, potem niech się dzieje wola nieba.
Pocieszył mnie pan doktor, że słonika rodzić nie będę musiała, bo Balbinka postanowiła mieć wymiary modelki i póki co składa się głównie z długaśnych nóżek. To akurat bardzo miło z jej strony, bo przy mojej budowie ciała tłustej kluski nie miałabym szans urodzić. A cc to chyba jednak nie jest to, co chciałabym odczuć na własnej skórze.

No nic idę opracowywać technikę prasowania dziecięcych ciuszków w pozycji leżącej! Póki temperatura za oknem pozwala machać żelazkiem bez ryzyka dostania udaru cieplnego.

wtorek, 12 lipca 2011

O zmianie priorytetów

Przedostatnia wizyta u pana doktora zaliczona. Jeszcze jedną mamy wyznaczoną na 2 sierpnia ( o ile dotrwamy), a później już nic tylko rozkładamy nogi i rodzimy. Dobre sobie. Im bliżej terminu tym mniej przekonana jestem o tym, że aby na pewno jestem gotowa żeby w tym wspaniałym, acz lekko sadystycznym przedsięwzięciu wziąć udział. Miło byłoby przetrwać jeszcze ten miesiąc i doświadczyć tych wszystkich "przyjemności" końcówki ciąży, męczących całymi dniami i nocami, dzięki którym kobieta po prostu zaczyna marzyć o porodzie! Bo ja to chyba mimo wszystko wciąż jeszcze za dobrze się czuję, za mało mi dolega, za słabo mnie w krzyżu łupie i generalnie za dobrze mi z brzuchem żeby chcieć go już-koniecznie-natychmiast zamienić na różowiutkiego bobaska.
Może to dziwnie zabrzmi, ale bycie w ciąży daje mi wiele radości i momentami robi mi się smutno, że to już końcówka.
Zawsze uważałam, że te wszystkie pompatyczne slogany o ciąży są mocno przesadzone, ale dziś obiema rękami mogę się podpisać pod hasłem, że ciąża to najpiękniejszy okres w życiu kobiety. Nie ma absolutnie niczego innego na świecie mogącego równać się z uczuciem, kiedy w pełni doświadczasz, że nosisz w sobie nowe życie. Kiedy nagle zdajesz sobie sprawę z tego, że to najpiękniejsza i najlepsza rzecz jaka mogła ci się przytrafić. I kiedy z całą mocą uświadamiasz sobie, że to nie dyplomy, kursy, świetna praca , czy zwiedzenie połowy świata będą twoimi największymi życiowymi osiągnięciami, ale właśnie ta maleńka istotka rosnąca pod twoim sercem.

sobota, 9 lipca 2011

Kramik

Będąc dziś u rodziców postanowiłam uwolnić ich nieco od wypełniających każdą wolną przestrzeń rzeczy dziecięcych i sporą część przewieźć do nas. Zaczęłam pakowanie od ubranek, ale jak zobaczyłam w jakim tempie zapełnia się nimi torba podróżna, do której zazwyczaj pakujemy się podczas wyjazdu na 2 tygodnie urlopu stwierdziłam, że może jednak zabiorę na razie tylko te najmniejsze. Zajęły jedynie połowę torby. Do drugiej połowy upchnęłam kocyki, prześcieradła, pościel, ręczniczki i w zasadzie z wielkim trudem całość dopięłam .
Przytargałam następną torbę, gabarytowo bardzo zbliżoną do tej pierwszej i zapakowałam w nią resztę wyprawki, łącznie z moimi rzeczami szpitalnymi, a i tak na środku pokoju została mi luzem wielka kupa rzeczy wielkogabarytowych (jak wanienka i pudło z laktatorem) których nie miałam pomysłu gdzie upchnąć (choć po głowie chodziło mi żeby za firanką)
Przyznam się szczerze, że trochę jestem przerażona ilością tych rzeczy, bo dopóki spoczywały na półkach szafy rodziców nie zdawałam sobie sprawy, że jest ich AŻ tyle.

A Księciunio jak to zobaczył zadał tylko jedno pytanie:
- to ile my tych dzieci będziemy mieli?

czwartek, 7 lipca 2011

Lody dla ochłody

Zostałyśmy z Balbinką same. O pardon, mamy jeszcze kota do towarzystwa, ale nie sądzę żeby w razie czerwonego alarmu kot był mi do czegokolwiek przydatny. No chyba tylko do tego żeby się o  niego potknąć.  Księciunio pojechał na dwudniową delegację, na drugi koniec Polski, a ja udaję że jestem bardzo dzielna i wcale nie panikuję (z naciskiem na udaję) Wprawdzie pod ręką jest mama (tyle że ona jest jeszcze większą histeryczką niż ja ;-) a i moi rodzice na hasło: rodzę! dzielące nas 20km pokonaliby z prędkością światła zapewne ;-)
W ramach zajęcia się czymś konstruktywnym postanowiłam zrobić lody. Nie wiem jak w innych zakątkach naszego pięknego kraju, ale u mnie jest dziś 30 stopni (sia la la) także aura jak najbardziej odpowiednia do produkcji mroźnych specjałów.
A na dodatek załapałam się wczoraj w pracy na premię! Wprawdzie pojęcia nie mam co kierowało moim przełożonym podczas przydzielania tych pieniędzy, bo są to premie uznaniowe przyznawane osobom, które zdaniem szefuncia, w sposób szczególny na nie zasłużyły, ale wnikać nie zamierzam! Może uznał, że mój wkład w tworzenie nowego pokolenia Polaków jest wystarczającą zasługą do nagrodzenia ;-)

poniedziałek, 4 lipca 2011

Gdzie jest słońce?

Coś nie ma szczęścia w życiu ten mój anioł. Mało tego, że mu urody poskąpiło, to jeszcze takie nieszczęście. Podczas ścierania kurzy na półce Księciunio tak energicznie machnął szmatką, że nie zdążyłam nawet jęknąć, a aniołeczek wykonał podwójnego tulupa i wylądował na podłodze w dwóch częściach. Łepek mu odpadł i poturlał się pod szafę (chociaż to jeszcze dałoby się przeżyć, bo przecież można skleić), ale przy okazji zaliczył jeszcze trepanację czaszki, w związku z czym wygląda jak eksperyment nieudanej sekcji zwłok. I na tym chyba zakończymy naszą znajomość, bo nawet dumna autorka tego dzieła nie jest w stanie spokojnie na nie patrzeć. Przerzucam się na dzierganie na drutach albo składanie origami.

Dobija mnie ta pogoda. Trzeci dzień leje, a słupek rtęci na termometrze łaskawie wskazuje 11 stopni. No halo, lipiec mamy, tak?  A ja w R A J T U Z A C H. Już naprawdę nie wymagam żeby mi za blokiem palmy rosły, ale stało by się coś komuś gdyby zamiast 11 stopni było 20? Zwłaszcza, że w łazience czeka na mnie Mount Everest prania, za który nie mam serca się zabierać, bo gdzie mi to ma schnąć? Suszarką mam suszyć, chuchać dmuchać, czy rozbijać cząsteczki wody siłą woli?

A rok temu, niemalże o tej samej porze było tak:
 

piątek, 1 lipca 2011

Send me an Angel

Nudziło mi się dziś, więc kupiłam sobie glinę i postanowiłam zostać sławną rzeźbiarką. Jednak po paru godzinach babrania się w tej szarej mazi stwierdziłam, że mogę zostać co najwyżej wyrzucona z domu, jak nie daj boże Księciunio wróci wcześniej z pracy i zobaczy do jakiego stanu doprowadziłam nasze mieszkanie. Zwłaszcza, że dwa dni wcześniej wyszorował je na błysk. A ja beztrosko uciorałam wszystko w zasięgu wzroku łącznie ze sobą i kotem. Artystka ze mnie średnia, za to talentem do robienia bałaganu spokojnie obdzieliłabym ze trzy osoby. A sprzątnąć taki bajzel będąc w ósmym miesiącu ciąży nie jest łatwo. Oj nie jest. Jednakże wizja mieszkania pod mostem skutecznie mobilizowała mnie do wysiłku. Łatwo nie było, ale spięłam pośladki  i tak oto jedynym dowodem moich niecnych poczynań jest schnący na wolnym powietrzu anioł. No powiedzmy, że anioł. W każdym razie coś co niewątpliwie z zamierzeniu "artystki" miało być aniołem ;-)

Z wieści ciążowych natomiast donoszę, że po słodkich, delikatnych kopniaczkach nie zostało nawet wspomnienie. Aktualnie córeńka z wielkim zapałem sprawdza, czy przypadkiem nie da się wydostać na zewnątrz przez matczyny brzuch. A ja coraz bardziej jestem przekonana, że może się jej ta sztuka udać, bo jak słowo daję jeszcze kilka razy tak mocno wypchnie rączkę, czy nóżkę, a brzuch mi pęknie.
Dodatkowo od kilku dni nie mogę oddychać. Sapię i rzężę niczym stary gruźlik i nijak oddechu nie mogę złapać. Mam wrażenie, że płuca przygniata mi wielka gula. O dziwo jedynie zwisając z łóżka głową w dół mogę swobodni oddychać, ale jest to raczej średnio wygodna pozycja.

środa, 29 czerwca 2011

34 sobie leci

Rozmawiają dwie ciężarne koleżanki:
- Zauważyłam, że w im bardziej zaawansowanej ciąży jestem, tym więcej kobiet się do mnie uśmiecha. Nie rozumiem dlaczego.
- Bo jesteś od nich grubsza.

;-)

 

 

poniedziałek, 27 czerwca 2011

O Wiśle i przemyśle

Kusi mnie żeby skręcić już łóżeczko, a później ubrać je w tiule i koronki i wzdychać malowniczo. Ale logika każe mi się postukać w głowę koniecznie jakimś ciężkim przedmiotem. Gdybyśmy mieszkali na salonach i mogli przeznaczyć dla Balbinki osobny pokój pewnie już z pół roku wcześniej wszystko byłoby w nim gotowe. Ale, że mieszkamy w schowku na miotły mogę sobie co najwyżej o pokoiku dziecięcym pomarzyć. I chociaż plany na przyszłość są wspaniałe, to jednak wiele wody w Wiśle upłynie zanim coś się w tej materii zmieni.
Za to w dalszym ciągu nie mamy pojęcia jaki wózek wybrać. Bo kiedy już, już wydaje się że jesteśmy bliscy podjęcia decyzji okazuje się, że ten model jest niedostępny z pompowanymi kołami, a tamten po złożeniu nie zmieści się do mojego mikrosamochodu. A najlepsza w tym wszystkim jest moja mama, która stwierdziła: "tylko ładny ma być, żeby mnie nie było wstyd z wnusią na spacer wychodzić" ;-)
Dobrze, że chociaż fotelik do samochodu już mamy. Jedna z nielicznych rzeczy, przy wyborze której nie mieliśmy dylematów, bo go najzwyczajniej w świecie dostaliśmy w prezencie od mojej siostry. I chwała jej za to, bo z naszym zdecydowaniem i tempem robienia zakupów są spore szanse, że po fotelik lecielibyśmy w drodze na porodówkę ;-)
A propos porodówki. Obudziły mnie w nocy mega skurcze i oczywiście prawie dostałam z tej okazji zawału. Na szczęście zanim zdążyłam postawić na nogi cały oddział położniczy pobliskiego szpitala, połowę rodziny i kilku sąsiadów wszystko się uspokoiło i do rana odbyło się już bez atrakcji.  Ale znowu kilka siwych włosów mi na łbie wyrosło jak nic.

środa, 22 czerwca 2011

Przemoc w biały dzień ;-)

Trochę jestem dziś nieżywa. Nawet bardziej niż trochę. Bo córeńka cierpi od wczoraj na przypływ sił nadprzyrodzonych. O 23:00 stwierdziła, że po co spać, kiedy ranek jeszcze nie tak bliski. Można przecież poskakać, a potrafi już tak bryknąć, że starej matce ukazują się wszystkie konstelacje gwiazd. O 6:00 natomiast doszła do wniosku, że poranna gimnastyka ważna rzecz i należy ją niezwłocznie rozpocząć. I doprawdy nic nie szkodzi, że ty kobieto ledwo możesz oddychać, o  zwleczeniu się z łóżka już nawet nie wspominając.
Ale umówmy się dzieciątko moje kochane, że teraz skaczesz i rozrabiasz, ale jak już się urodzisz, będziesz aniołem, dobrze? ;-)

A na koniec coś absolutnie, zjawiskowo rozczulającego :-)

niedziela, 19 czerwca 2011

Poweekendowe refleksje

Weekend miał nam minąć na brataniu się z florą i fauną oraz dotlenianiu szarych komórek na ogródku rodziców, ale że pani pogoda wypięła się na nas najmniej szlachetną częścią ciała, skończyło się na ekspresowym grillu i pożarciu niemalże w biegu średnio wysmażonych kiełbasek. Dla utrudnienia kiełbaski trzeba było spożywać jedną ręką, bo w drugiej każdy trzymał PARASOL. O dziwo nikt z sąsiadów nie zadzwonił po panów z białymi kaftanikami celem uwolnienia społeczeństwa od takiej bandy wariatów ;-)

A dziś postanowiłam kupić sobie koszulę nocną do szpitala. Oczywiście głównym walorem tej koszuli ma być bezproblemowe wystawianie cyca celem nakarmienia dziecka. Jako, że do tej pory z przyczyn wiadomych nie dysponowałam takim odzieniem, a moje dotychczasowe koszul(ki) nocne nadawałyby się raczej do przybytku uciech cielesnych, a nie do szpitala postanowiłam zrobić rekonesans na Allegro. I już na pierwszej stronie wyszukanych aukcji zamarłam. Bożesztymójedyny cóż to za szkaradztwa?! To nie są koszule, to jest koszmar senny każdego, kto posiada choć w szczątkowej formie zmysł estetyczny. To jest zamach na kobiecość po prostu! Wiem, że szpital to nie wybieg Diora, ale czy to znaczy, że mam paradować w jakieś szarej szmacie z wielką mordą żyrafy na klacie? LITOŚCI! Jak słowo daję producentów takiej odzieży powinno się zakuwać w dyby, a później jeszcze wychłostać.

czwartek, 16 czerwca 2011

Ósmy miesiąc

Jednego chętnego do pomachania łopatą pilnie potrzebuję. Do zasypania dołka, w którym sobie aktualnie siedzę i nogami nie macham.
Nastraszył mnie trochę pan doktor, a że ja histeryczka i panikara, to już się prawie ciąć w tym gabinecie zaczęłam. Skurczy mam za dużo i za silnych oraz do kompletu ciut za miękką szyjkę macicy.  Dobrze, że przynajmniej ułożona jest prawidłowo i nie zaczęła się skracać, ale i tak czeka mnie miesiąc pod specjalnym nadzorem.
Ósmy miesiąc jest najbardziej ryzykowny, gwałtownie wzrasta ryzyko przedwczesnego porodu, a dziecko bezpiecznie może przyjść na świat dopiero w 36 tygodniu. Jeżeli przez ten miesiąc nie osiwieję i nie nabawię się wrzodów będę sobie gorąco gratulowała.

Całe szczęście córeńka niewiele sobie robi z trosk matki, rośnie sobie książkowo (mierzy 45cm i waży 1600g) i bryka niczym źrebaczek. Tak więc od dziś zaczynamy monitorować ruchy. I już widzę tą histerię, jak mi któregoś dnia wyjdzie, że ruszała się mniej niż poprzedniego. Rany, niech mnie ktoś trzaśnie!

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Ach co to był za ślub

Z mojej strony na pewno jeden z bardziej oryginalnych. Ani nie you can dance (bo trochę strach w 7 miesiącu ciąży odstawiać szpagaty na parkiecie) ani się nie upiłam (bo wszystkie toasty wznosiłam ananasowym sokiem), ani nawet nie obżarłam za bardzo (bo żołądek wciśnięty między żebra nie przyswaja jednorazowo dużych ilości pożywienia) Za to jakieś 120 razy odpowiedziałam na pytania:
- jak się czujesz?
- który to miesiąc?
- naprawdę siódmy?!
- kiedy masz termin?
- znacie płeć?
- wybraliście już imię?
oraz jakieś 120 razy musiałam wszystkich zapewnić, że nie jestem głodna i już nic więcej w siebie nie zmieszczę oraz nie jestem zmęczona i nie mam ochoty się położyć. Trochę się czułam, jak jakiś wyjątkowo rzadki okaz w zoo, ale ogólnie było miło ;-)

 

czwartek, 9 czerwca 2011

Ogórek

Pierwsze, tegoroczne kiszone ogórki dostałam od mamy.  A należy zaznaczyć, że kiszone ogórki pożeram niczym smok wawelski tłuściutkie owieczki. I nigdy nie mam dosyć ;-)
Ale jak to ja, jeszcze dobrze wyjść na ulicę nie zdążyłam już połowę słoika wylałam na siebie. A że przebrać się nie miałam w co, paradowałam po mieście roztaczając wokół charakterystyczny dla kiszonych ogórków aromat. Na dodatek miałam do załatwienia sprawę w starostwie i wszystko pięknie, tylko tak jakoś dziwnie się na mnie ludzie patrzyli i podejrzanie daleko trzymali ;-)
A w domu najwspanialszy z mężczyzn przywitał mnie słowami:
- Boże! W czym ty się wytarzałaś?

wtorek, 7 czerwca 2011

Akrobatka mi rośnie

Córeńka dziś nadaktywna. Nie wiem jakie sporty tam uprawia, ale czuję że wszystkie wnętrzności mam poprzestawiane. A mądre głowy mi tu piszą, że od 30 tygodnia dziecko mniej się rusza. Taa, jasne. Czuję właśnie.
Skurczy też coraz więcej. I coraz mocniejsze. Mam nadzieję, że to te sławetne przepowiadające Braxtona-Hicksa, a nie sugerujące: "Matko, wychodzę!" Tylko bez takich mi tu, dziecko kochane. Na ten temat pogadamy za dwa miesiące. A teraz proszę mi tam grzecznie siedzieć, leżeć, zwisać, czy co tam sobie chcesz i nie marudzić ;-)

Muszę sobie zablokować wszelkie fora ciążowe, bo czytam głupoty, a potem mam schizy.

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Prawie jak Ewa Minge

No cóż, żaden Armani, czy Dior to już raczej ze mnie nie będzie, a szkoda.
Kupiłam sobie sukienkę. Długaśną, falbaniastą i stworzoną wprost do eterycznego snucia się skąpanymi w słońcu uliczkami. Niestety okazało się, że choć przesadnie niska nie jestem, to do tej sukni jednak mi matka natura wzrostu poskąpiła. Dlaczego w sklepie tego nie zauważyłam, nie wiem.
Trudno, darmo trzeba było zakasać rękawy i podjąć się żmudnego zadania skrócenia odzienia. A ponieważ moja maszyna ma akurat trudne dni i nie ma ochoty współpracować, nie pozostało mi nic innego, jak zabawić się w tańcowała igła z nitką. Nie przewidziałam tylko jednego - że tej falbany na dole jest pół kilometra! 2h (słownie: dwie godziny) się z tym mordowałam, ale jaka dumna i blada byłam jak skończyłam! Przymierzyłam i własnym oczom nie wierzyłam. Kiecka w dalszym ciągu za długa, snuje się po podłodze niczym tren królowej matki. Siły mnie opuściły.
No nic może jeszcze urosnę, bo drugi raz tego szyła na pewno nie będę.

piątek, 3 czerwca 2011

Skrzydełko, czy nóżka?

Ciąża jest szalenie fajnym zjawiskiem. Za jej pomocą można wytłumaczyć absolutnie wszystko. Nie chce ci się sprzątać - ciąża. Masz ochotę zeżreć kubeł lodów - ciąża. Wstałaś lewą nogą i wściekasz się o wszystko i na wszystkich - ciąża.  Śpisz do południa - ciąża. I tak bez końca...

A dziś się grillujemy urodzinowo na okoliczność iż szwagier mi się postarzał, także szanowna pani pogodo, niech się pani przypadkiem nie wygłupia z żadnymi opadami atmosferycznymi, pokornie proszę w imieniu własnym, solenizanta oraz reszty gawiedzi. 

wtorek, 31 maja 2011

Różowo mi

Eureka! Jednak nie pójdę na wesele odziana jedynie w listek figowy. Kupiłam sukienkę. Wprawdzie mam dylemat, czy wypada w niej wystąpić, bo jest biała, a jak wiadomo biel w tym dniu jest zarezerwowana dla panny młodej, ale tak sobie myślę, że jak omotam się do niej jakimś kolorowym szalem, boa, czy inną ścierką, może zostanie mi wybaczone?  No chyba, że do jedenastego postanowię zgrubnąć do tego stopnia, że się w nią nie zmieszczę, wtedy na pewno żadnego faux pas nie popełnię. Popełnię za to skok z okna, tudzież inne harakiri.
Z rozpędu kupiłam też sukienkę na poprawiny. A teraz uwaga, trzymać się krzeseł i poręczy - RÓŻOWĄ! Jak mamę kocham! Wprawdzie fuksiasto różową, no ale jednak. Powinnam się już zaczać leczyć, czy jeszcze chwilę zaczekać?
A później, w zgodzie z odwiecznym prawem złośliwości rzeczy martwych, znalazłam jeszcze z dziesięć innych, całkiem przyzwoitych sukieneczek, które z chęcią zabrałabym do domu. Pozostawię to bez komentarza.

piątek, 27 maja 2011

Niechcemiś

Niemoc twórcza mnie męczy (no bo przecież nie lenistwo ;-) Pewnie wszystko przez pogodę, która wybitnie sugeruje, że należałoby udać się pod palemkę i pozostać tam co najmniej przez dwa tygodnie. Chyba dojrzałam do zakończenia na ten rok aktywności zawodowej i spędzenia najbliższych 2,5 miesięcy na malowniczym zbijaniu bąków w zaciszu domowego ogniska. Choć oczywiście biorę pod uwagę możliwość, że po dwóch tygodniach zacznę jęczeć, że mi nudno, a po miesiącu nie da się ze mną wytrzymać, ale póki co opcja nie chodzenia do pracy wydaje mi się szalenie pociągająca.

Obleciałam kilka kolejnych sklepów w poszukiwaniu kreacji weselnej, a nawet dwóch! Bo przecież wesele jest dwudniowe (sic!) i czarna rozpacz mnie ogarnia. Nie wiem, czy od zeszłego tygodnie tak mi urósł brzuch, czy jakiś zły czarodziej pozwężał wszystkie kiecki w pasie, ale absolutnie nic mi nie pasuje! O przepraszam, w jeden worek pokutny wyglądający jak skrzyżowanie włosienicy z habitem zmieściłam się bez problemu, ale chciałam zaznaczyć, że wybieram się na tradycyjny ślub, a nie śluby zakonne. No przecież nie kupię sobie ubranka  w sklepie wysyłkowym, bo to trzeba przywdziać na siebie, zobaczyć w lustrze i albo paść na kolana z zachwytu albo zacząć walić łbem o ścianę (na razie przeważa opcja druga, także chyba już mam początki wstrząśnienia mózgu)
Nie no w zasadzie kupowanie sukienek idzie mi rewelacyjnie...
  

  
... tylko nie bardzo rozumiem, jak to niby ma poprawić moją sytuację? ;-)

sobota, 21 maja 2011

Cztery kółka

Kolejny dylemat przed nami i znikąd pomysłu na szybkie, łatwe i przyjemne rozwiązanie go. Tym razem chodzi o zakup karocy dla naszej królewny, czyli tak zwanego wózka.
Weszliśmy do sklepu oferującego interesujący nas asortyment i siły mnie opuściły. Włos się zjeżył na czole, zimny pot mnie oblał, ciemność spowiła oczęta i w ogóle poczułam, że bardzo chcę do domu. Jak słowo daję tam było tysiąc pięćset modeli różnych wózków! Jak pośród tego wszystkiego wybrać ten jeden jedyny pojęcia nie mam. To jest z pogranicza prac Syzyfowych. 
Gdyby jeszcze kierować się tylko wyglądem to no problem, w 5 minut sprawa byłaby załatwiona. Ale coś mi się wydaje, że ciut ważniejsza od wyglądu jest funkcjonalność. No i się zaczyna. Jaka firma, ile kółek, jakich, z nosidełkiem czy bez, jaka buda, gondola, hamulce, ciężar, modułowy, czy klasyczny, z dodatkowym wyposażeniem, czy bez... itp, itd. Najnormalniej w świecie mnie to przerasta.
Na pewno musi być lekki, bo latając z nim kilka razy dziennie na trzecie piętro nie chciałabym skończyć z sylwetką Pudziana, tudzież rączkami do samej ziemi. I musi zajmować mało miejsca, bo gabaryty naszego mieszkania wykluczają parkowanie limuzyną. A architekt naszego bloku raczej nie wpadł na pomysł ujęcia w planach wózkowni, czy chociażby kawałka wolnego miejsca na klatce schodowej. Musi się łatwo składać i rozkładać, wszak zmotoryzowana ze mnie kobieta, a przecież nie będę ciągnęła wózka za samochodem (bo mnie przerośnie jego konstrukcja) No i miło by było gdyby był niezawodny i nie musiałabym się martwić, że mi się gdzieś na środku drogi rozkraczy, co spotkało moją kuzynkę i jej wózek firmy Chicco! któremu odpadło kółko i żadną silą nie dało się z powrotem zamontować.

A więc miłe mamy, pytanie za 100 punktów, czym transportujecie swoje pociechy i z jakim skutkiem?