No cóż, żaden Armani, czy Dior to już raczej ze mnie nie będzie, a szkoda.
Kupiłam sobie sukienkę. Długaśną, falbaniastą i stworzoną wprost do eterycznego snucia się skąpanymi w słońcu uliczkami. Niestety okazało się, że choć przesadnie niska nie jestem, to do tej sukni jednak mi matka natura wzrostu poskąpiła. Dlaczego w sklepie tego nie zauważyłam, nie wiem.
Trudno, darmo trzeba było zakasać rękawy i podjąć się żmudnego zadania skrócenia odzienia. A ponieważ moja maszyna ma akurat trudne dni i nie ma ochoty współpracować, nie pozostało mi nic innego, jak zabawić się w tańcowała igła z nitką. Nie przewidziałam tylko jednego - że tej falbany na dole jest pół kilometra! 2h (słownie: dwie godziny) się z tym mordowałam, ale jaka dumna i blada byłam jak skończyłam! Przymierzyłam i własnym oczom nie wierzyłam. Kiecka w dalszym ciągu za długa, snuje się po podłodze niczym tren królowej matki. Siły mnie opuściły.
No nic może jeszcze urosnę, bo drugi raz tego szyła na pewno nie będę.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz