Byłyśmy wczoraj na placu zabaw. Emilka ma tam ulubioną zdjażdżalnię, na której obowiązkowo musi zaliczyć kilka(naście) zjazdów, dopiero później idzie bawić się gdzieś indziej. Zjechała raz, wzięłam ją na ręce żeby posadzić na górze zjeżdżalni, ale patrzę z drugiej strony gramoli się tak na oko dwuletni brzdąc, więc mówię do Emilki, że musimy zaczekać, bo teraz będzie zjeżdżała dziewczynka. Czekamy, a ta usiadła i siedzi. Minutę, dwie, pięć. No nic, poszłyśmy na inną zdjeżdżalnię, bo nie będę przecież wdawała się w dyskusje z dwulatką. Na tej drugiej Emilka zjechała raz, patrzę a dwulatka już siedzi na górze. Namawiam ją żeby zjechała, ale gdzie tam, zero współpracy. Po raz kolejny wzięłam Emilkę pod pachę i wróciłam na naszą ulubioną zjeżdzalnię. I co? Oczywiście tamta mała od razu przyleciała za nami, usiadła i ani drgnie.
No i co tu z taką począć? Z jednej strony staram się nie strofować, czy dyscyplinować obcych dzieci, bo uważam że od tego są rodzice i sama bym sobie nie życzyła żeby mi jakaś obca baba zwracała uwagę Emilce, ale co jeśli taka matka kompletnie nie interesuje się tym, co robi jej dziecko, bo plac zabaw ogrodzony, zamknięty, więc teoretycznie pilnować nie trzeba. Wytłumaczyłam małej raz, drugi i trzeci, że możemy się bawić razem, raz zjedzie ona, raz Emilka, ale mała wykazywała zerowe zrozumienie tematu. Oczywiście mogłabym odpuścić i zwyczajnie sobie stamtąd pójść, ale pomyślałam sobie: "a właściwie dlaczego? Bo jakas dwulatka ma taki kaprys?"
Poprosiłam żeby zjechała, bo jak nie to ją zdejmę, a ponieważ reakcja była wiadoma, wzięłam ją na ręce i postawiłam na ziemi. Oczywiście rozwrzeszczała się na całe gardło i dopiero ten fakt wzbudził zainteresowanie szanownej mamusi. A mi zrobiło się przykro, bo to cholernie smutne, kiedy jakiś mały człowiek może liczyć na zainteresowanie rodzica tylko kiedy płacze.