piątek, 23 grudnia 2011

Ho ho ho (odcinek drugi)

Ja i moje pomysły.
Chyba każdy młody stażem rodzic, w pierwszym roku życia swego potomka postanawia obdarować dziadków jakimś gadżetem z wizerunkiem potomka w roli głównej. A najlepszym do tego momentem są naturalnie Święta Bożego Narodzenia. Oryginalna nie byłam i już od pewnego czasu zaczęłam rozmyślać czym by tu oko dziadków nacieszyć. Wymyśliłam albumy, co w dobie fotek cyfrowych wydaje mi się niegłupim pomysłem, zwłaszcza że moi rodzice komputer traktują jako zło konieczne i sięgają po niego w ostateczności (czytaj kiedy w pobliżu nie ma żadnego innego jelenia, którym można się wyręczyć) A taki papierowy album stoi sobie nieniepokojony przez nikogo na półce i pozwala sięgnąć po siebie ilekroć najdzie człowieka ochota, a i przed kumplami z wojska można się wnuczęciem pochwalić gdyby akurat zechcieli wpaść z wizytą. Jednak wywołanie zdjęć i wepchnięcie ich w koszulki pierwszego lepszego albumu nie jest w moi stylu, bo ja przecież mam wyższe aspiracje, większą fantazję oraz czekające na odkrycie zdolności plastyczne, więc postanowiłam wyprodukować owe albumy własnymi rączętami. Wykupiłam połowę osiedlowego sklepiku papierniczego, po resztę dupereli udałam się do miłościwie nam panującego Allegro i ostro wzięłam się do pracy. Nie przewidziałam jednak w swym geniuszu, że mając w domu czteromiesięcznego malucha niekoniecznie można klapnąć na pół dnia nad stertą papierów i realizować swoje wizje. Przez chwilę łudziłam się, że zajmę się tym wieczorami, ale dosyć szybko przekonałam się, że wieczorami mogłabym co najwyżej uciąć sobie palec i przykleić się na stałe do blatu, bo moja przytomność umysłu z pewnością nie pozwoliłaby mi wzbić się na wyższym poziom zdolności manualnych. Wykorzystywałam więc każdą najmniejszą chwilkę w ciągu dnia, każdą drzemkę dziecięcia, każde oczekiwanie na zagotowanie wody na makaron, każdą przerwę na siku i cięłam, kleiłam i popadałam w obłęd, bo końca tych prac nie było widać. Jeden album jeszcze jako tako może dałabym radę skończyć na czas, nie wypruwając sobie żył, ale wszak drugą babcię również wypadało obdarować, żeby się nie czuła jak Sierotka Marysia, czy tam inna uboga krewna. Na pomoc Księciunia nie miałam co liczyć, bo jak raz namalował mi kota, to do dziś zastanawiam się gdzie to ma głowę, a gdzie ogon. Chcąc nie chcąc dłubałam ten swój kieracik samotnie, rzewnymi łzami płacząc i wymyślając sobie od czasu do czasu od kretynek wszelakich. I choć zapewne już nigdy w życiu nie zrobię żadnego albumu, a nożyczek do rąk nie wezmę przez najbliższe pół roku, (choćby to były nawet nożyce do drobiu) to z dumą mogę oświadczyć, że skończyłam. Teraz wystarczy elegancko zapakować, a do bileciku dołączyć tekst: Po zapoznaniu się z zawartością przesyłki należy piać z zachwytu  i gorąco zapewniać, że większego cudu rękodzielniczego na oczy się nie widziało ;-)

Po resztę prezentów udałam się z kolei w środę, uprzednio podrzucając Emilię dziadkom. A ponieważ popisałam się niezwykłymi wręcz zdolnościami strategicznymi i najpierw szczegółowo obmyśliłam co gdzie kupić, cała akcja zajęła mi 1,5godziny, a zajęłaby mi jeszcze krócej gdybym była trochę bardziej głucha i nie odbierała telefonów.  Niestety nie byłam i odbierałam dzięki czemu musiałam jeszcze załatwić kilka bonusowych prezentów, bo „skoro już jesteś w sklepie...” No ręce, nogi opadają i pozostałe części ciała godne opadnięcia też.

Ale i tak najpiękniejszym tegorocznym prezentem jest nasza córeńka. Nawet domek na Seszelach i kolia z brylantów mogą się schować! (aczkolwiek nie przypominam sobie żeby ktoś z mojej rodziny wygrał ostatnio w Totolotka i chciał mi jedno, czy drugie sprezentować ;-)

***
Wszystkim, którzy tu jeszcze dziś, czy jutro zajrzą życzę rodzinnych, ciepłych w atmosferze, mroźnych na zewnątrz Świąt. I znalezienia czasu na chwilę zadumy nad cudem jakim jest własne życie. Abyście bez najmniejszych problemów przypomnieli sobie wszystkie powody, dla których warto każdego dnia budzić się z uśmiechem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz