sobota, 19 maja 2012

Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie jako smakujesz, aż się popsujesz

Wczoraj po raz kolejny udałyśmy się do pana doktora zaprezentować mu jak się miewa nasz naczyniak. Cytując specjalistę: "no, ładniutki jest" Osobiście niczego pięknego w nim nie wiedzę choćbym się wpatrywała jak sroka z gnat, no ale wszak panu doktorowi mógł się podobać. O gustach się nie dyskutuje.
Jednak pomimo całej mojej niechęci do tego paskudztwa myślę, że nie mam prawa się uskarżać. Oczywiście z całego serca chciałabym żeby go nie było, ale z drugiej strony patrząc na te wszystkie dzieciaczki z poczekalni wiem, że mamy ogromne szczęście. Szczęście, że u Emilki naczyniak zakończył wzrost tak wcześnie, nie wytworzył się guz i stanowi jedynie problem estetyczny, który w razie czego można będzie usunąć skalpelem i ręką chirurga plastyka (to ta pesymistyczna wersja, bo optymistyczna i oficjalna zakłada że jednak sam się wchłonie, ku czemu powoli acz nieuchronnie zmierza) Inne dzieci nie miały tyle szczęścia.
Był ośmiomiesięczny Piotruś, z naczyniakiem na główce i guzem wielkości własnej piąstki, który na dodatek zaczął deformować delikatne jeszcze kości czaszki. Była 4 letnia Nadia z ogromnym guzem lewej części żuchwy, który w swej szpetocie przyciągał wszystkie spojrzenia i tylko patrząc na zdrową część twarzy widać było jak śliczną dziewczynką jest naprawdę. Był szesnastomiesięczny Borysek z licznymi naczyniakami wewnętrznymi i zespołem Downa do kompletu, jakby jedno schorzenie było niewystarczającym prezentem od losu...
Po takiej lekcji pokory zupełnie inaczej patrzy się na świat. Mocniej docenia, głębiej cieszy, bardziej szanuje...

6 komentarzy:

  1. To prawda. Ja codziennie sie cieszę, że mam zdrowe dziecko , w przypadku choroby dziecka najgorsza jest bezsilnosc...szczegolnie rodziców, kórzy nieba by przychylili gdyby to tylko pomogło...

    OdpowiedzUsuń
  2. Zajrzałam w google żeby się przekonac czy te naczyniaki to jest to co myślę. Niektóre straszne... Ale głowa do góry! moja kuzynka też miała coś takiego. Na nosku w kształcie serca. Lekarze mówili że zniknie do 2 roku życia i rzeczywiście. Kiedy mała miała 2 lata po naczyniaku nie było śladu.
    Wiesz... ogólnie uważam, że wszystko w życiu dzieje się po coś. Ale moja teoria bierze w łeb jak widze małe poważnie chore dzieciaczki. Cieszmy się tym co mamy.

    OdpowiedzUsuń
  3. Smutno mi się zrobiło. Bo właśnie ja ostatnio zapomniałam doceniać KAŻDEGO DNIA, co mam, co moje skarby posiadają! A to przecież tak ważne, najważniejsze! Ich bójki i wszelkie niesnaski rozwiązuję w tym trudnym dla mnie czasie krzykiem. Głupio mi i wstyd strasznie. Już biegnę ich ucałować i uroczyście oznajmiam podchodzić dziś i jutro do nich z uśmiechem (potem też się postaram).
    Niech Emileńka rośnie Wam zdrowo!

    OdpowiedzUsuń
  4. Masz rację ! Tyle szczęścia mamy!Reszta bez znaczenia!:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Uch, masz racje. W calym tym codziennym zaganianiu zawsze zapominam cieszyc sie tym, co mam. A mam sliczna coreczke, ktora jest marudna, jest wrzaskliwa, w skorze sie nie miesci i doprowadza mnie do szalu co najmniej raz dziennie... Ale jest ZDROWA!!! A z wszystkiego z czym obecnie sie zmagamy wyrosnie!
    A tak w ogole moja cora tez ma naczyniaka, takie paskudztwo w ksztalcie litery V na cale czolko. Na szczescie dosc blade i wydaje mi sie, ze im jest starsza tym jest bledsze. I powinno z czasem zniknac zupelnie. Na poczatku miala tez czerwne wewnetrzne kaciki oczu, ale to na szczescie zniknelo juz dawno.
    Agata

    OdpowiedzUsuń