Jak zapewne wiecie od czasu do czasu miewam genialne pomysły i właśnie jeden z nich dopadł mnie na okoliczność urodzin Księciunia. Wymyśliłam sobie, że upiekę mu tort, a musicie wiedzieć, że talent cukierniczy to zdecydowanie nie jest coś o co należałoby mnie podejrzewać. Nawet powiedzenie dwie lewe ręce do wypieków jest bardzo łagodnym określeniem moich popisów w tej dziedzinie. Także naprawdę nie mam pojęcia co mnie naszło z tym tortem – rozum mi odebrało, czy co? Niestety jak sobie uświadomiłam, że pieczenie to niekoniecznie to co tygryski lubią najbardziej byłam po łokcie uwalona w mące, jajkach i maśle, a na dodatek odezwała się we mnie ambicja: co, ty nie dasz rady? I brnęłam w to bagno coraz głębiej. Po godzinie szalonych pląsów z mikserem moja kuchnia wyglądała jak po wybuchu, wszystko było upaprane, nie było ani centymetra wolnego miejsca na blatach, a mnie słabość ogarniała na samą myśl, że będę musiała to wszystko posprzątać. Oczywiście nie wpadłam na pomysł dopasowania ilości składników do wymiarów posiadanej tortownicy i mój biszkopt urósł do gigantycznych rozmiarów przybierając postać potwora z Loch Ness, ale jakimś cudem upiekł się rewelacyjnie. Kremu także udało mi się nie spartolić, co było cudem numer dwa, więc aktualnie chodzę dumna i blada. A miny szanownych gości, po usłyszeniu, że sama TO upiekłam bezcenne. Już chociażby dla nich samych warto było się tak męczyć. Aczkolwiek nie sądzę żeby mnie prędko naszło na takie wyczyny.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Dzięki za adres:) tutaj przynajmniej nie ma żądnych problemów:)
OdpowiedzUsuńMelduję sie u Was;)
OdpowiedzUsuńA jak tu ładnie:)