wtorek, 17 kwietnia 2012

Z cyklu: genialne pomysły

Jak zapewne wiecie od czasu do czasu miewam genialne pomysły i właśnie jeden z nich dopadł mnie na okoliczność urodzin Księciunia. Wymyśliłam sobie, że upiekę mu tort, a musicie wiedzieć, że talent cukierniczy to zdecydowanie nie jest coś o co należałoby mnie podejrzewać. Nawet powiedzenie dwie lewe ręce do wypieków jest bardzo łagodnym określeniem moich popisów w tej dziedzinie. Także naprawdę nie mam pojęcia co mnie naszło z tym tortem – rozum mi odebrało, czy co? Niestety jak sobie uświadomiłam, że pieczenie to niekoniecznie to co tygryski lubią najbardziej byłam po łokcie uwalona w mące, jajkach i maśle, a na dodatek odezwała się we mnie ambicja: co, ty nie dasz rady? I brnęłam w to bagno coraz głębiej. Po godzinie szalonych pląsów z mikserem moja kuchnia wyglądała jak po wybuchu, wszystko było upaprane, nie było ani centymetra wolnego miejsca na blatach, a mnie słabość ogarniała na samą myśl, że będę musiała to wszystko posprzątać. Oczywiście nie wpadłam na  pomysł dopasowania ilości składników do wymiarów posiadanej tortownicy i mój biszkopt urósł do gigantycznych rozmiarów przybierając postać potwora z Loch Ness, ale jakimś cudem upiekł się rewelacyjnie. Kremu także udało mi się nie spartolić, co było cudem numer dwa, więc aktualnie chodzę dumna i blada. A miny szanownych gości, po usłyszeniu, że sama TO upiekłam bezcenne. Już chociażby dla nich samych warto było się tak męczyć. Aczkolwiek nie sądzę żeby mnie prędko naszło na takie wyczyny.

2 komentarze: