wtorek, 4 stycznia 2011

Kobieta (nie) pracująca

L4 do końca tygodnia, a mnie już nosi. No bo ileż można siedzieć w domu i nic nie robić? Łaskawie zwlekłam się z łóżka o 9:00 i to tylko dlatego, że kocica wlazła mi na głowę domagając się żarcia. Sama wszamałam jogurt, zagryzłam chrupkim pieczywem i wróciłam do przewracania się w betach. Ale przecież kocica nie przejdzie obojętnie obok takiej okazji, że pańcia rankiem w domu, więc dalej przypędziła w podskokach: głaszcz mnie, przytul, baw się ze mną, wypuść mnie na balkon. Wstałam tym razem na dobre. I tak się snuję po domu, co by tu, co by tu? W łazience dopadł mnie wyrzut sumienia, bo tu kłaczek, tam kłaczek, lustro z pasty upaćkane, wanna nieumyta... No trudno darmo moja panno żeby wszystko ten biedny facet robił. Mało tego, że od rana tyra w pracy, to jeszcze przychodzi do domu, a baba już mu nad głową gary umyj, śmieci wynieś. Weź ty się kochana lepiej za siebie, bo zlecisz z piedestału bogini domowego ogniska szybciej niż tam wlazłaś.
Wysprzątałam łazienkę, pranie nastawiłam (przy okazji popsułam wężyk z prysznica) i nawet muszli sedesowej przywróciłam alabastrową biel, a pewnie już biedaczka myślała, że tego nie doczeka. Może jeszcze koszule mu wyprasuję, niech myśli chłopak jaki to cud nad cudy pod dachem mu kwitnie i czar rozsiewa. A co!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz